M jak morderca – wisielec, czyli al(Pacino)e to już było (ocena 4/10)
- Ogień
- 19 sty 2018
- 2 minut(y) czytania

Jedną z ostatnich akcji podstarzałego już policjanta Archera (sam równie podstarzały Al Pacino) jest zatrzymanie przestępcy, który zniszczył mu samochód. Po roku, gdy Archer już jest na urlopie, i powinien jak mu każdy mówi łowić ryby a nie kontynuować śledzenie podejrzanych, policją wstrząsa głośna sprawa. Na miejsce pierwszego morderstwa przyjeżdża detektyw Ruiney (Karl Urban) wraz z przydzieloną mu dziennikarką, autorką Pulitzera - co podkreśla przez cały film sześć razy, Christi (Brittany Snow). Morderstwo jest brutalne i symboliczne: kobieta była katowana, żywcem wykreślono jej na ciele okrąg, a przestępca pozostawia pierwsze litery w formie popularnej gry w wisielca oraz wyryte dwa numery blach policyjnych: Ruiney’a i Archera. Nie dziwne więc, że sprawą zostaje zainteresowany również emerytowany glina. Co gorsza morderca, najwyraźniej seryjny, nie zasypia gruszek w popiele i równo co dobę o godz. 23.00 (co w prostacki sposób pokazują w filmie w postaci zegara elektronicznego) przygotowuje kolejną niespodziankę.
Fabułę można podsumować następująco: „seryjny morderca robi wszystko żeby naprowadzić policję na trop, a policja robi wszystko żeby przypadkiem zagadki nie rozwikłać”. Już sam fakt, że tak poważne śledztwo prowadzą: nieudolny gość z traumą śmierci żony, emerytowany glina i dziennikarka (która akurat z nich wszystkich jest najbystrzejsza) jest kompletnym absurdem scenariuszowym. Ten zespół dziwnym trafem znajduje się we wszystkich miejscach dokonywania zbrodni, ale albo za późno, albo nie może złapać będącego na wyciągnięcie ręki szaleńca. Detektywi nawet nie próbują znaleźć rozwiązania pozostawionej zagadki, a przecież dziecko wie że o to chodzi w grze w wisielca. Kolejne ofiary zastępują poprzednie, przez co wątki są rwane, irytujące widza. A już zakończenie to prawdziwy fuck-up.
Twórcy najwyraźniej są przekonani, że tworzą dzieło na miarę co najmniej pierwszej „Piły”, a może i „Siedem”. Nie omieszkają więc dać nadzieję widzowi na kontynuację. Ale nikt się na to nie nabierze, bo fabuła jest totalnie nie interesująca, a jeżeli kogoś scenarzyści zaskakują to chyba jedynie samych siebie nawzajem.
Autorem tego przeciętniaka jest reżyser Johnny Martin, który niczym nie zasłynął i trudno się czegoś po nim spodziewać w przyszłości. Jego warsztat reżyserski jest marniutki. Są w tym filmie sceny, które mogłyby być nawet parodią kina kryminalnego, gdyby nie były traktowane tak śmiertelnie, nomen omen, poważnie. Realizacyjnie fatalne jest wszystko, sceny dynamiczne zmontowane są wprost koszmarnie, a budowanie napięcia przyprawia o kpiny. Cóż z tego, że jest mroczno, jak irytująco nielogicznie.
Przykro patrzeć, na skądinąd, przyzwoitych aktorów, którzy się w tym dziadostwie miotają. Snow mogła się przynajmniej rozebrać, ale w tym filmie nie ma nawet romansu, o który aż się prosi.
Może gdzieś w telewizji by to uszło, zamiast jakiś kryminalnych zagadek czegośtam, ale kinowa dystrybucja, w dodatku mocno rozreklamowana była niewypałem. Film przetrwał bowiem ledwie dwa tygodnie, a był szeroko wprowadzony do multipleksów. Dodatkowy strzał w mordę należy się polskiemu dystrybutorowi, który chciał nabrać bardziej wyrafinowanych kinomanów nawiązaniem tytułu do słynnego filmu z 1931 roku.
Zwiastun:
Polska premiera: 5 stycznia 2018
Produkcja: USA
Rok: 2017
Gatunek: kryminał, thriller, sensacja, dramat
Reżyseria: Johnny Martin
Scenariusz: Michael Caissie, Charles Huttinger
Obsada: Al Pacino, Karl Urban, Brittany Snow, Joe Andersen, Sarah Shahi