top of page

Dwieście wyjazdów na Hutnika

Stal Rzeszów - zwieńczenie wspaniałej rundy

Mecz w Rzeszowie był zwieńczeniem ważnego etapu w historii Hutnika. Misji utrzymania na szczeblu centralnym. Chociaż jeszcze kilka miesięcy wcześniej wydawało się to ponad stan. Z pewnością wszyscy zapamiętamy tą rundę na lata, a młodszym kibicom będziemy opowiadać jako niesamowita historia Trenera Szydełki i cudownego przeobrażenia outsidera w dominatora.

Był to jednak także wyjazd wieńczący mój osobisty wkład w kibicowanie. To bowiem DWUSETNY mecz wyjazdowy piłkarzy Hutnika, który miałem okazję oglądać na żywo. Zapewne dla wielu fanatyków, także z naszej hutniczej braci to wcale nie nadzwyczajny wyczyn. Są tacy którzy mają na koncie więcej setek. Jednak w moim przypadku to wyczyn z którego jestem dumny, na miarę kilkunastoletniego jeżdżenia na reprezentację. W przeciwieństwie jednak do meczów Reprezentacji wyjazdy na Hutnika zawsze wynikały z serca, a nie imprezowo-turystycznych pobudek.

Miło też, że ten jubileuszowy wyjazd przypadł akurat na Rzeszów, na tak dramatyczny mecz, historyczny wynik, na koniec jednej z najbardziej ekscytujących rund w całej prawie czterdziestoletniej historii mojego jeżdżenia. Rzeszów akurat jest miastem które lideruje pod kątem liczby wyjazdów, a niektóre mecze na obiektach Resovii i Stali należą do czołówki doznań sportowych i kibicowskich. O czym też będzie w dalszej części.

Jest to więc niewątpliwa okazja do osobistych wspominek, czemu służy cała niniejsza strona. Miłej lektury.

Pierwszy raz

Broń Radom - początek kolejnego sezonu rozczarowań

Wszystko zaczęło się w połowie lat 80-tych. To był okres, gdy Hutnik był wiecznym drugoligowcem. Marzenia o awansie pojawiały się przed każdym sezonem, po wzmocnieniach czynionych przez ówczesnych działaczy. Nie były to bezprzedmiotowe oczekiwania patrząc na sukcesy innych sekcji. Warto tutaj wspomnieć, że był okres na początku lat 80-tych gdy Hutnik miał najwięcej pierwszoligowych drużyn w innych sekcjach w skali całego kraju. Więcej niż Legia, czy bogate wówczas kluby ze Śląska. Nic dziwnego, że awans piłkarzy z Nowej Huty traktowany był jako coś co musi się wydarzyć. A jednak co roku przychodziło rozczarowanie.

 

Mecz na stadionie Broni Radom był pierwszym, wakacyjnym, w kolejnym sezonie z takimi oczekiwaniami. Stąd ciśnienie było spore. Szczególnie że drużyna była silna, i jak co roku wzmocniona. Stąd zapewne idea, mimo młodego wieku, aby udać się obejrzeć na żywo w meczu wyjazdowym ukochaną już wtedy drużynę.

 

Można napisać, iż organizacyjnie ten wyjazd znamionował całą moją późniejszą przygodę z jeżdżeniem za Hutnikiem. Był cokolwiek nietypowy. Ze względu na pobyt wakacyjny w Warszawie jechałem sam. Wtedy żeby pojechać na wyjazd to trzeba było się postarać. Sama godzina meczu, czy też rozkład pociągów wymagał dodatkowego wysiłku. O godzinę pytałem się Kazimierza Węgrzyna na sparingu (mało był wówczas sympatyczny). Aby zorganizować logistykę musiałem jechać z podwarszawskiej miejscówki wakacyjnej na dworzec dzień wcześniej. Finalnie docieram na mecz pociągiem. Z naszej ekipy sześciu wyjazdowiczów. Jakież to było przeżycie dopingować Hutnika na obcych trybunach ... Dla mnie było to takie wydarzenie, że do dziś mam w pamięci dokładne przebłyski z tego wyjazdu. A bramkę wyrównującą w 88 minucie pamiętam, jakby padła dwa dni temu. Radość też była ogromna (porównywalna do tej w Suwałkach), mimo że to jeden nic nie znaczący w historii Hutnika punkt. Bo oczywiście finalnie sezon ten okazał się niewypałem.

 

Ciekawie też było kibicowsko. To były czasy bez sektorów gości. Siedzieliśmy swobodnie na trybunie z kontaktem z kibicami gospodarzy. Podeszli do nas jeszcze przed meczem i zaczęli rozmawiać o ewentualnej „zgodzie”. Nam wówczas przeszkadzały tylko ich barwy, zbytnio przypominające lokalnego rywala.

Awans 1989/1990

Wyjazdy do Rzeszowa

Gdy już powoli Nowa Huta traciła w wiarę w swoich piłkarzy, nawet oskarżając ich że do elity awansować im się nie chce, albo nie opłaca, przyszedł ten wymarzony od lat sezon. Wzmacniana przez lata drużyna okraszona własnymi wychowankami w końcu zaczęła grać, tak jak od niej oczekiwano.

 

Sezon walki o awans to zintensyfikowanie wyjazdów. Nie było o to wówczas łatwo. I finansowo i rodzinnie. Ale jakoś sobie radziłem, z dużą pomocą mojego Brata, który szczęśliwie wybrał w życiu taką samą miłość sportową.

Najbardziej zapadły w pamięć wyjazdy do Rzeszowa. Śnieżyca i wygrana na Resovii. Problem z dojazdem i porażka na Stali. Był też wyjazd do Jastrzębia, gdzie nas wtedy bardzo lubiano. Sam awans świętowany był po meczu na Suchych Stawach.

 

I były to niepowtarzalne chwile. My wtedy byliśmy pewni, że do elity wchodzimy na stałe i będziemy w niej odgrywać taką rolę jak siatkarze, czy piłkarze ręczni. Nikt chyba się nie spodziewał, że zmiany w jakie wchodził cały kraj, akurat w przypadku Hutnika diametralnie zmienią optykę.

Półfinał Pucharu Polski

Historyczny wyjazd do Katowic

Sezon awansu miał też swoje drugie historyczne podłoże. Stanowiła je znakomita postawa zespołu w rozgrywkach pucharowych. Sam fakt półfinału Pucharu Polski stanowi historyczny wyczyn na miarę medalowej pozycji kilka lat później (która ze względu na okoliczności jest dużo mniej chwalebna).

To nie była, ze względu na jednomeczowy cykl okazja do wielu wyjazdów. Ale my ich zaliczyliśmy 150%. Dlaczego tyle? Otóż żeby dowiedzieć się kto będzie pierwszym naszym rywalem (tak tak szanowne młode pokolenie - nie było wówczas Internetu …) pojechaliśmy na mecz Żyrardowianka Żyrardów – Polonia Warszawa. Wygrały Czarne Koszule i to na ich stadionie kilka dni później rządziliśmy. Dosłownie. Wówczas nie było tam ruchu kibicowskiego. Całkiem swobodnie więc cieszyliśmy się z bramek naszych idoli.

Potem były sukcesy na własnym stadionie – pokonane potęgi pierwszoligowe: Górnik i Lech. Już po awansie jechaliśmy z ogromnymi nadziejami na dwumeczową półfinałową rozgrywkę z niezwykle wówczas silnym GKS Katowice.

 

Jakbym miał wybierać najważniejszy wyjazd spośród tych moich dwustu, czy w ogóle w historii Hutnika, byłby to z pewnością pierwszy mecz półfinałowy pomiędzy Gieksą, a Hutnikiem byłby poza konkurencją. Było tam wszystko: stawka, emocje, rozczarowanie, nasza frekwencja, rozpad zgody z miejscowymi, a nawet perturbacje z dotarciem na mecz (kombinowana jazda koleją we dwóch na jeden ulgowy bilet). Działo się też w rewanżu na własnym stadionie. Niestety nie było nam dane pojechać na finał Pucharu Polski. Może jeszcze kiedyś.

Pierwsza liga

Powrót z Bydgoszczy

Okres siedmiu sezonów Hutnika w najwyższej klasie rozgrywkowej nie zapisze się złotymi głoskami w historii moich wyjazdów. Nie był to ze względów osobistych (finansowych i rodzinnych) okres sprzyjający aktywności. Dlatego nie odwiedziłem meczów Hutnika na stadionach, na których potem byłem wielokrotnie, przy innych już pozahutniczych okazjach.

 

Ale kilka perełek było. Na plan pierwszy wysuwają się wyjazdy na Katowice, które jakoś tak ze względu na minioną zgodę i pamiętny półfinał, a także atrakcyjne na tamte czasy warunki oglądania meczów miały swój dodatkowy smaczek.

 

Osobiście utkwił mi w pamięci jeszcze jeden wyjazd, którego nikt nie pamięta, bo zaliczyliśmy wówczas okrągłe zero. Był to mecz z Zawiszą Bydgoszcz, na który docieram z wakacyjnego pobytu. Jeszcze na sam mecz udało się jakoś dojechać, co prawda chyba trzema środkami transportu. Ale z powrotem już był problem. Wylądowałem o północy w Kwidzyniu, a do miejsca naszego pobytu jeszcze z 50 kilosów. Najpierw jakimiś stopami (dzisiejszy blablacar), tirem, a później ekipą jadącą maluchem po pijaku z wioski do meliny po kolejną wódkę – dziwne że mnie przy okazji nie zajebali. Zostało mi jeszcze parę kilosów na piechotę, w środku nocy, przez ciemny las. Jak dotarłem do moich upojonych ziomków koło trzeciej w nocy, to potraktowali mnie jak zjawę z trzeciej części Dziadów Adama Mickiewicza.

 

Wyjazdy pierwszoligowe to też mecze z takimi drużynami jak Igloopol. Dzisiaj już zapomniany na mapie sportowej. Szkoda, bo zmarnowała się przyśpiewka „Dębica, Dębica fajna okolica, gdyby nie Igloopol była by stolica”. Na Igloopol jeździliśmy jednak z przyjemnością bo mieli wówczas jeden najfajniejszych do oglądania meczów stadionów. Reszta to były sektory gości gdzieś na łuku, z których można się było tylko domyślać przebiegu gry.

Europejskie puchary

Dyshonor

O ile mało wyjazdów z czasów pierwszoligowych jest dyshonorem. O tyle brak wyjazdów na europejskie puchary jest największą kibicowską porażką, wręcz hańbą, rysą na liście tych dwustu wyjazdów. Ileż razy muszę się tłumaczyć dlaczego nie byłem na europejskim wyjeździe. No więc w Baku nie byłem bo to było poza moim wyobrażeniem – jak kilkanaście lat później pojechaliśmy tam na spontanie na reprezentację to się okazało że to bułka z masłem. W Ołomuńcu mecz bez publiczności – obecnie to nie było żadną przeszkodą. No i wreszcie Monaco – cóż wybierałem się, ale ostatecznie nie pojechałem. Wówczas autentycznie myśleliśmy, że takie europejskie puchary to będzie w przypadku Hutnika norma. Cóż, może życie zaskoczy w drugą stronę i jeszcze kiedyś będzie okazja.  

Spadek

wyprowadzka z Nowej Huty

Jakże często historia Hutnika dziwnym trafem zbiegała się z osobistym życiem. Ale nigdy tak bardzo jak po spadku z pierwszej ligi (czytaj dzisiejszej Ekstraklasy) pod koniec lat 90-tych. Nie ukrywam, że ta degradacja było ciężkim ciosem, a pamiętny Wylot w meczu z Ruchem jednym z najtraumatyczniejszych przeżyć młodości. Wylot z ligi Hutnika zbiegł się z moim wylotem z Nowej Huty, którą zawsze traktowałem jako najważniejsze miejsce na świecie. Niestety rozpoczęcie życia zawodowego wymagało (chyba) przenosin do stolicy. Jeszcze jak na złość pokoik wynająłem trzy przystanki autobusowe od znienawidzonej już w latach 80-tych, głównie ze względu na rywalizacje siatkarzy, Legii.

 

Ni mnie j ni więcej oznaczało to, że nawet na mecz domowy Hutnika nagle miałem300 km. Czytaj cały weekend wyrwany plus parę złotych łapówek dla konduktora (wówczas tak się jeździło koleją, że zamiast kupna biletu dawało się kasę bezpośrednio pracownikom kolei). Co prawda wizyta w niższej klasie rozgrywkowej miała być jednoroczna, ale jak wiemy cokolwiek się przedłużyła.

 

To nie był obfity okres wyjazdowy. Praca w Warszawie była zbyt absorbująca, a i finanse początkowo marniutkie. Ale były też plusy. Jak chociażby coroczne wyjazdy do Nowego Dworu odległego od stolicy o kilkadziesiąt kilometrów. Akurat każdy z tych wyjazdów na Świt miał swój ciekawy podtekst sportowy i towarzyski.

 

W ogóle to był okres, gdy zbyt wiele meczów rozstrzygało się poza boiskiem. To odbiło się negatywnie na podejściu do kibicowskiego hobby. Fajny był na ten przykład wyjazd do Radomska, ale jak tu się cieszyć ze zwycięstwa które było przez działaczy zapowiadane już przed meczem? Dzisiejsze pokolenie ma szczęście, że ten okres mamy już szczęśliwie za sobą, chociaż wielu ludzi z mojego pokolenia wciąż doszukuje się na wyrost układów i podejrzanych wyników.

Samotność wyjazdowicza

24 godziny w pociągu do Przemyśla

Minęło kilka lat warszawskiej emigracji. Hutnik powoli staczał się w okolicę trzeciej ligi i rosnących problemów finansowych. Zazwyczaj los kibica jest taki, że za młodu jeździ dużo, a potem rodzina, dzieci, kariera, często gorsze zdrowie – ograniczają wyjazdową aktywność. W moim przypadku można powiedzieć, że był na „odwyrtkę”. Gdzieś tak w okolicy przełomu tysiąclecia zorientowałem się, że mam już kasę żeby swobodnie jeździć na mecze i nic mnie nie ogranicza – ani czasowo, ani rodzinnie.

To był okres szalonych wyjazdów weekendowych. Autobusowo-pociągowych. Na przykład taka wyprawa do Przemyśla to 24 godzinny maraton, z tego prawie 20 godzin w zdezelowanych pociągów. A wcale nie były to mecze, w których Hutnik walczył o wielkie cele.

 

Prawdziwa pasja i miłość do klubu, a nie napawanie się sukcesami, czy sportowymi emocjami.

Samochód

kultowy bordowy Opel Astra

Całe życie głównie jeździło się pociągami. Czasami zorganizowanymi busami. Autokar to wówczas zbyt wielki komfort, bywały nawet przegubowce, które kojarzą się z okresem pierwszoligowym. Samochód wydawał się wówczas poza zasięgiem finansowym.

Co prawda po zdaniu ostatniego egzaminu na studiach obiecałem sobie nigdy już do żadnego nie podchodzić. Ale irytująca komunikacja miejska w Warszawie skłoniła mnie żeby jednak zdobyć prawo jazdy. Kupno samochodu od Niemca – słynnego Opla Astry, który zasłużył się potem w wielu innych hutniczych aspektach. I nagle życie wyjazdowicza zmieniło się diametralnie. Trzeba było to wykorzystać. Od tej pory mecz Hutnika na wyjeździe był priorytetem. Przegrywał sporadycznie jedynie z jakąś rodzinną uroczystością komunijną, albo brakiem możliwości wyrwania z pracy w przypadku meczów w środku tygodnia. Można bowiem było wsiąść w auto i pojechać sobie do Małogoszczy, czy Czermna, gdzie pociągiem byłoby cokolwiek trudno. Już nie było żadnego wytłumaczenia. Nareszcie jeżdżenie na mecze stawało się dużo wygodniejsze. Jeszcze bardziej się to przełożyło na aktywność w jeżdżeniu na Reprezentację, ale o tym na innej stronie.

Nowy Hutnik

my z zarządu ...

Kolejnym przełomem, dla mnie kluczowym w całym hutniczym życiu. było przejęcie kontroli nad klubem przez grupę kibiców – prywatnie bliskich przyjaciół po szalu. Nagle okazało się, że korytarze klubowe, trenerzy, sztab, piłkarze są na wyciągniecie ręki. To był przełom, ale także okazja do wielkiej dumy. Za nic nie oddałbym wielkich sukcesów, mistrzostw, meczów pucharowych, za świadomość że klub któremu kibicowało się od dziecka staje się własną inicjatywą. Można mieć na niego wpływ finansowy, organizacyjny, personalny. Osobiście akurat do zarządu Hutnika nie trafiłem (jeszcze) ale przewijało się w nim wielu moich przyjaciół.

To skrócenie dystansu miało także przełożenie na sposób obserwacji meczów wyjazdowych. Na porządku dziennym było podjeżdżanie pod bramę z hasłem „z zarządu Hutnika”. Bliskie stosunki ze sztabem powodowały, że mecze oglądało się z zupełnie nietypowych miejsc. Szczytem absurdu była jedna z konfrontacji w Ostrowcu, którą nie wiedzieć czemu, przynajmniej pierwsza połowę, oglądałem z … ławki rezerwowych słuchając awanturującego się przede mną trenera Paszkiewicza.

Dziennikarstwo

prasa, wideo, foto

Zapewne minąłem się z powołaniem. Dziennikarstwo to chyba był talent który był mi dany. Na szczęście wybrałem bardziej ekonomicznie opłacalną fuchę. Ale ciągoty do pisania wyszły w przypadku Hutnika. Początkowo były to niewinne relacje na forum. Z czasem jakieś relacje na oficjalną stronę. Taka aktywność pomagała organizacyjnie. Szczególnie obecność na spotkania zamkniętych dla publiczności, których w historii wyjazdów był co najmniej kilka. Dwa mecz oglądałem kamerując spotkanie, jedno w Radzyniu z Motorem (przeniesione i bez publiczności), drugie gdzieś w Świętokrzyskim.

 

Obecnie nastała era fotograficzna. Nie ukrywam, iż jest to pewna ułomność. Jednak umyka wiele emocji. Zamiast cieszyć się szalenie po bramce Handzlika w Suwałkach trzeba było robić zdjęcia. Był taki mecz w Ostrowcu po bramce Świętego, gdy zamiast polecieć robić zdjęcia machałem rękami z radości. Fotograficzna aktywność ma jednak też swoje zalety.

Kibice

Wujo, lucero, Sagram, Gryzu, Jerzman, Gliksmany

Najważniejszym aspektem jeżdżenia na wyjazdy było dla mnie, a pewnie nie tylko dla mnie, poczucie wspólnoty kibicowskiej. Oczywiście same sukcesy (w naszym przypadku to częściej porażki) sportowe, zawodnicy, trenerzy, aspekt turystyczny stanowiły istotne elementy. Ale głównym magnesem było utożsamianie się z ludźmi, którzy może robili w życiu inne rzeczy, ale mają taką samą pasję. Nie sposób wspomnień wszystkich przyjaźni, których wspólnym mianownikiem był Hutnik. Ale muszę wymienić i wyróżnić najważniejsze dla mnie osoby.

 

Może dla wielu będzie to zaskoczenie, ale dla mnie liderem kibiców Hutnika zawsze był i nim już pozostanie - Wujo. To facet, który dominował na sektorze gdy zaczynałem wyjazdową przygodę, organizował wyjazdy, był aktywny, znany w Polsce. Dla mnie jako małego chłopaka miał autorytet, a wręcz szacunek. Dzisiaj już oczywiście występuje w innej roli, ale zawsze jak go widzę to przypominają mi się lata 80-te.

 

Tym bez których nie byłoby tych dwustu wyjazdów był Krzysztof. To z nim jeździłem za dziecka, to z nim jeździłem gdy już mieliśmy własne samochody. Wielokrotnie z jego pomocą docierałem na mecz. Dużo wspominać, jak właśnie wyjazdy w młodym wieku na Polonię Warszawa, Stal Rzeszów, czy półfinał w Katowicach. Ale dla mnie Krzysztof dokonał wyczynu, który na trwale powinien zostać zapisany w kibolskiej księdze rekordów Guinessa. Otóż na trzecioligową (nawet nie wiem czy nie na czwarto) konfrontację Hutnika z Orłem Balin wybrał się z … Chicago, w Stanach, gdzie akurat przebywał. W linii prostej jakiejś siedem i pół tysiąca kilometrów. Przebyć taką odległość, żeby zobaczyć smutne zero zero to nawet kibice z Rosji jeżdżący gdzieś na Syberię muszą docenić.

 

Pod względem rozmów o samej piłce niezastąpionym kompanem był, mam nadzieję że jeszcze będzie, Bartosz. Jego spostrzeżenia czysto piłkarskie, ale też takie prostolinijne podejście do futbolu sprawiało ze uwielbiałem w jego towarzystwie oglądać zmagania Hutnika na wiejskich klepiskach. Teraz wielokrotnie oglądając jakiś mecz mam w głowie jego hasła typu „jesteśmy dziesięć razy lepsi” po zupełnie bezbarwnej bezbramkowej pierwszej połowie.

 

Pod względem atrakcji czysto kibicowskich nasuwa się wybijająca osoba. Grzegorz pojawił się na Hutniku znikąd i w podobny sposób zniknął. Niezwykle pozytywne podejście do kibicowania, w pewnym momencie ożywił cały ruch kibicowski. To on ustawiał się z Hetmanem w Zamościu, on był rozkminiany w Sanoku i Radzyniu. O jego przykrej przygodzie w Rimini nie warto wspominać. Gryzu nawet jeździł moim samochodem i miał z nim nie lada przygody, prawie się zabił. Niby go nie ma w naszym ruchu kibicowskim, ale .... Ostatnio odbieram połączenie z nieznanego numeru. A to Grzesiek dzwoni że ma awarię samochodu pod Warszawą. Pojechałem po niego (mimo innych planów na ten dzień), pogadaliśmy jakby nigdy nic, odwiozłem go na Zachodni w Warszawie, żeby mogli z żoną i psem dostać się do Krakowa. Taka niesamowicie pozytywna postać.

 

Kiedyś na necie podbił do nas jakiś gość. I ustawiliśmy się na wyjazd do Buska Zdroju. Paweł przywitał nas na McDonaldsie w Radomiu hasłem „cześć gumiory”. Dla niego to był pierwszy wyjazd w życiu (tak wówczas zeznawał, teraz się wypiera i straszy sądem), ale lata wcześniej z jego bratem nie jeden raz wspólnie jeździliśmy jakimiś zdezelowanymi autokarami. Paweł jako ADHD100% miał wiele różnych, nie zawsze rozsądnych kibicowsko pomysłów, ale ostatnio odnalazł się idealnie jako nadworny fotograf klubu. Jeżdżenie z nim to też dawka adrenaliny. Z Warszawy do Polkowic ponad 400 km w trzy godziny z dwoma przerwami na fajkę – to mówi wszystko. Z Pawłem fajnie się też jeździ ze względów pozasportowych. To inteligentny i niezwykle kontaktowy gość. Pewnie to z żoną czytają – więc też dlatego mu słodzę.

 

Na koniec chciałbym jeszcze wspomnieć Adama i Darka. Z nimi też uwielbiałem jeździć i rozmawiać o Hutniku (mniej o polityce). Oglądanie z nimi meczów miało jeden aspekt – otóż jak jeden z nich koło mnie stał to zawsze była wtopa sportowa. Po prostu zawsze. W przypadku Adama utkwił mi w pamięci wyjazd na baraż do Iławy. Lekko zmęczony długą podróżą nie został wpuszczony na obiekt – kto by wówczas pomyślał że ledwie kilka miesięcy później będzie wchodził na mecze jako Prezes Hutnika.

Miło, że po tylu podczas dwusetnego wyjazdu do Rzeszowa wielu z wyżej wymienionych była również obecna.

Trenerzy

Szydełko miażdży poprzedników

W dawnych latach byłem zafascynowany trzema osobami: Leszkiem Ćmikiewiczem za to że wygrał dwa zero na Reymonta, Władka Łacha za to że nas wprowadził do pierwszej ligi i Jurkiem Kasalikiem za europejskie puchary. Ale to był taki kontakt, jaki mam teraz z Prezesem Kaczyńskim. Kilka razy go widziałem, ale nawet ręki nie uścisnąłem. Nie byłoby więc tego rozdziału w ogóle, gdyby nie Nowy Hutnik 2010, który skrócił dystans do sztabu w sposób zdecydowany.

Najpierw był Krzysztof Przytuła, który jawił się jako niezwykle pomocna osoba w odbudowie Hutnika, a jak się skończyło każdy wie. Co ciekawe spotkałem go ostatnio na CLJ i jak był dziwny tak dalej jest dziwny.

Nie ukrywam, że byłem wielkim fanem Andrzeja Paszkiewicza. Pokładałem z nim duże nadzieje po odejściu Przytuły, może ze względu na solidarność imion. Fajnie się z nim gadało także o sprawach pozapiłkarskich np. był ekspertem od określenia godziny zachodu słońca. Szkoda tylko że zbyt zadufany w sobie na punkcie wizji stylu gry. Mimo wszystko pozytywna postać, chociaż jego wizja futbolu do dziś mnie mrozi.

Najsłabszy kontakt miałem akurat ze Stańcem i mimo że był on emocjonalnie związany z Hutnikiem to wciąż mam o nim cokolwiek negatywne zdanie. Może niesłusznie, bo teraz chyba robi dobrą trenerską robotę.

Z czasów starego Hutnika muszą jeszcze wymienić osobę trenera Kruka. Chyba w gronie hutniczym jestem jedyny który go lubił (pamiętna afera z dresem) i do dziś dobrze wspomina. Może za taki mecz w Zamościu, który wygraliśmy 3:2 przegrywając 2:0 a bramki strzelali Pazdan, Wasilewski i Paszkiewicz.

Leszek Janiczak. No cóż tu napisać. Niech pozostanie hasło z transparentu: dziękujemy za awanse.

No i wreszcie Szymon Szydełko. Jak są takie pytania kogo ze znanych osób byś zaprosił na obiad. To bym zaprosił Szydełkę. Runda której zwieńczeniem jest ten dwusetny wyjazd to jakiś kosmos sportowo-emocjonalny. A jego autorem jest trener Szydełko. Będą jaja jak za dziesięć lat facet będzie trenerem reprezentacji, albo jakieś Barcelony.  

Piłkarze

Jako właściciel Łukasza

Różnie to oczywiście bywało. Częściej pod względem sportowym słabiej. Jeździło się nawet jak drużyna przegrywała mecz za meczem. Jednak nie było takiego okresu aby losy sportowe Hutnika były obojętne. Jedynym wyjątkiem runda, w której już powstał Nowy Hutnik, a SSA jeszcze grała (i to całkiem przyzwoicie). Oczywiście nie zawsze zespół zasługiwał na poświęcenie. Co ciekawe jako jedną z bezbarwnych rund należy uznać tą, która finalnie zakończyła się największym sukcesem, czyli trzecim miejscem premiowanym awansem. Na grę Hutnika wprost nie dało się patrzeć.

 

W kontekście piłkarskim na pierwszy plan się wysuwa pokolenie awansu. Żałuję tylko, że osobiście nie poznałem takich ludzi jak Mirek Waligóra, Andrzej Sermak, Leszek Walankiewicz, Leszek Kraczkiewicz. Ekipa pierwszoligowa jakoś mi nie podeszła. A nawet mam wśród nich osoby, których osobiście do dzisiaj nie lubię, jak chociażby Krzysztof Bukalski. Nie lubiłem faceta nawet jak strzelał bramki dla Hutnika.

 

Z nowego pokolenia na pewno wybija się Krzysztof Świątek. Lubiłem swego czasu Łukasza Cichego, pewnie dlatego że byłem jego „sponsorem”. W pamięci zapiszę się także Mateusz Gamrot, bo jak złamał nogę w Kielcach to siedzieliśmy z nim w szpitalu.

 

Najlepszy kontakt rzecz jasna mamy z obecną ekipą. Nawet jak przegrywali za Janiczaka to czułem do nich wszystkich sympatię. Fajnie że się udało to przekuć na sukces sportowy i wszystkim im życzę dobrej kariery. Byle nie w Wiśle.

Fety

Osiek, Barcice, Przeciszów, Rzeszów

Świętowanie awansu to w przypadku kibica Hutnika wydarzenie raczej nietypowe. Nawet jak się ma już za sobą 40 lat jeżdżenia. Kilka razy jednak się zdarzyło. Dwukrotnie na wyjeździe.

 

Awans świętowany podczas wyjazdu przydarzył nam się w miejscowości Osiek Zimnodół (czy jakoś tak) za czasów drużyny nowopowstałego Nowego Hutnika Andrzej Paszkiewicza. Ponieważ byliśmy wtedy blisko z zespołem zaopatrzyliśmy się w cały bagażnik do świętowania, czytaj skrzynkę szampana i dwie piwa. Jedna nawet wylądowała w szatni. Pogrom rywala i świętowanie na murawie to kwintesencja jeżdżenia latami po bezbarwnych meczach. Nie bez smaczku było też to, że to pierwszy awans bardziej "naszego" klubu.

 

Drugi wyjazdowy awans przypadł w Barcicach. Tutaj było o tyle inaczej, że przed pomyślne rozstrzygnięcie wcale nie było pewne. Poza tym ze względu na wioskowe zwyczaje świętowaliśmy go poza stadionem, na pobliskiej uliczce. Zawsze jednak ten moment, gdy udaje się awansować jest szczególny dla zagorzałego zwolennika.

 

Pewną formą świętowania był również mój setny wyjazd. Przypadł na mecz w Przeciszowie. Miał swój smaczek sportowy, ponieważ bo bezbarwnym meczu w ostatniej minucie Jarosz strzałem głową zapewnił nam zwycięstwo. Radość była wielka, aż nie wytrzymało miejscowe ogrodzenie. Po meczu znowu piwko z bagażnika z okazji setnego wyjazdu, które wielu dobrze zapamiętało. Nawet ostatnio jeszcze wspominaliśmy nie mogąc sobie przypomnieć nazwiska Jarosza – strzelca szczęśliwej bramki.

Ale i tak wszystko przebija wisienka na torcie. Dwusetny wyjazd - historyczna wygrana na Stali Rzeszów. Zapewnione utrzymanie w rodzinnym mieście Szymona Szydełki. Pierwszy od roku wyjazd naszych kibiców. I wspólne świętowanie pod sektorem. Bajka o jakiej mogłem tylko pomarzyć z okazji tego prywatnego jubileuszu.

Więcej niż dwieście

Siatkarze, koszykarze i juniorzy CLJ

W kalkulacjach wyjazdowych biorę pod uwagę jedynie mecze o stawkę (liga, puchar) pierwszego zespołu piłkarzy. W praktyce wyjazdów na Hutnika było więcej. Kiedyś głównie inne sekcje (siatkarze, ręczni, koszykarze). Ostatnio dla odmiany mecze juniorów w Centralnej Lidze Juniorów – duże poświęcenie ze względu na zbyt często za wysokie porażki. W przypadku meczów juniorów utkwił mi taki w Białej Podlaskiej gdzie pojechaliśmy z trenerem Paszkiewiczem i do 5 rano graliśmy w planszówki, mimo że mecz był o 10 rano.

 

Nie liczę rzecz jasna też jakiś wyjazdów na zgody, nawet na Magdeburg. Nie wliczyłem też wyjazdu do Połańca na mecz który ze względów atmosferycznych się nie odbył. To trochę rekompensuje wyjazdy „dziennikarskie”, bo pewnie niektórzy by ich nie wliczali. Każdy liczy po swojemu, na forach czytałem różne sposoby - mój jest jaki jest. Także ze względu na miejsce zamieszkania nie widzę powodu żeby nie wliczać wyjazdu na Garbarnię na którą mam 300 km, w porównaniu do Pruszkowa gdzie mam 20 km. 

Pewnie że bym wolał jeździć jak normalny kibol z ekipą, na sektor gości. Wydzierać gardło, zamiast pisać relacje, czy cykać fotki. Ale okoliczności mocno to uniemożliwiają. Po długiej przerwie miałem taką okazję trzy lata temu w Zabierzowie, gdzie wbiłem się na sektor gości (notabene z dwoma obcokrajowcami którzy przybyli z Norwegii) i pokrzyczałem sobie jak za dawnych lat. Tych takich prawdziwych wyjazdów kibolskich było niestety niewiele, ale to je wspominam najlepiej. 

Trzysta?

forma i zapał

Na zaliczenie pierwszej setki zeszło 25 lat. Na drugą ledwie 11. Czyli trzecia to już z górki – wyrobię się przed emeryturą. Na kołek nie zawieszam wyjazdowego nawyku. Jeszcze jak mecze Hutnika będą tak emocjonujące jak w tej szydełkowej rundzie, to nic tylko dobijać do trzeciej sety.

bottom of page