Czarna Pantera – wariograf i komiks (ocena 5/10)
Jest w Afryce taki kraj Wakanda, na który w przeszłości spadł meteoryt dając władcy tego państewka nadzwyczajne moce i możliwości. Do końca nie wiadomo jakie, bo nawet społeczność międzynarodowa dziwi się cóż takiego może zaoferować społeczeństwo pastuchów. Władca też jak się okazuje wcale nie ma tak „z górki”, bo raz po raz czyhają na niego niebezpieczeństwa. Ale jednak kraj ten oddzielił się od świata żelazną kurtyną, dużo bardziej doskonałą od muru berlińskiego. Krajem rządzi sobie król T’Chaka, który po wybuchu bomby kończy swoje panowanie. Z uwagi na śmierć ojca jego syn T’Challa (już same podobieństwo tych imion zniechęca do śledzenia fabuły) musi podjąć się wyzwania zostania nowym władcą co wcale nie jest takie hopsiup, bo musi udowodnić swoje predyspozycje. A jak już zostanie to zaraz musi jechać walczyć do Korei z gościem, który ukradł coś z muzeum, a następnie zmierzyć się z kolejnym pretendentem do tronu. Moce Czarnej Pantery i te wszystkie wynalazki, które zostaną mu podsunięte dzięki obytej siostrzyczce Shuri - wcale nie gwarantują powodzenia tych misji.
OK, rozumiem że kręcąc z regularnością co półroczną nowe adaptacje komiksów trzeba coś nowego wymyślić, ale dobrze żeby miało to ręce i nogi. Tymczasem w „Czarnej panterze” obserwujemy walkę o władzy w jakimś kraiku, który odizolował się od całej reszty i przynajmniej mnie obchodzi ta walka jak zeszłoroczny śnieg. Jak Supermen, czy inny Iron Man ratował nie tylko Amerykę, ale cały świat – no to było OK, ale jakieś porachunki dzikusów pomalowanych jak plemiona sprzed stu lat …
Oczywiście, kto bogatemu zabroni, zrobił sobie Marvel wersję dla Afroamerykanów, a może i dla całego kontynentu afrykańskiego – może to i skuteczne. Ale zachwycanie się tym pomysłem pozostawię rozkminiaczom wielokulturowości i korzyści z wpływów doświadczeń narodów z innych kontynentów. Jest w tym filmie bowiem silny podtekst polityczny – kraj pozostający w izolacji finalnie ma się odtworzyć na świat i to ma być chwalebne, chociaż chwilo nie bardzo wiadomo na czym to miałoby polegać. Może na tym, że bogaty niemiecki emeryt będzie mógł do tego porywająco plastycznego kraiku wybrać się na wczasy.
Sam film jest typową adaptacją komiksu. Dużo efektów specjalnych, bijatyk i przerywniki na ruszenie fabuły. Aby to zagrało i zainteresowało widza musi być spełnionych szereg warunków. Na fabułę jak już wspomniałem liczyć nie można. Efekty specjalne są porządne, ale nużące, w dodatku praktycznie nie ma 3D, czyli za co znowu dopłacamy? Dużą wadą są bohaterowie – to znaczy ci pozytywni bo są zupełnie nijacy. Trochę lepiej jest z czarnymi charakterami, ale to chyba nie dobrze jak się właśnie im kibicuje. No i element ostatni, dla mnie najważniejszy – poczucie humory, czyli to co jest w Strażnikach Galaktyki i po części w Thorze. Tutaj jest tylko namiastka tego, a wszystko jest bardzo poważne – to naprawdę istotne kto kogo zabije w Wakandzie. Niestety dla twórców, bo dla widzów już nie szczególnie.
Wszystkie te mankamenty powodują, że film jest zwyczajnie nudny, a jak tak film męczy to jest naprawdę słabo. Mógł być przynajmniej pół godziny krótszy.
Co jest fajne? Muzyka, zdjęcia, montaż – tutaj realizatorzy dają radę. To niestety tylko dodatki, ale warto docenić. Bardzo porządna jest charakteryzacja i kostiumy – afrykańskie plemiona wyglądają faktycznie jak … afrykańskie plemiona. Odrobiono więc także lekcję w researchu – to chwalebne, filmu nie uratowało, ale należy się szacunek. Na plus tez kilka co ładniejszych murzynek, ale wiadomo – film jest przeznaczony od niskiej granicy wieku, więc na wiele atrakcji w tym zakresie liczyć nie można.
Najgorsze jest zapewne to, że będą kolejne części, które obawiam się będą jeszcze bardziej wtórne. Mogliby dystrybuować to tylko na kontynencie afrykańskim.
Zwiastun:
Polska premiera: 14 lutego 2018
Produkcja: USA
Rok: 2017
Gatunek: fantasy, science-fiction, komiksowy
Reżyseria: Ryan Coogler
Obsada: Chadwick Boseman, Michael B. Jordan, Lupita Nyong’o, Letitia Wright, Martin Freeman