Sicario - klimatyczne
Nastawiałem się w drugim półroczu na kilka pozycji filmowych i jak to bywa w życiu na większości z nich się lekko rozczarowałem. Kilka razy jednak, kiedy tylko udało mi się przyjść do kina w miarę o czasie, przebijał się trailer „Sicario” - zero zainteresowania z mojej strony.
Po jednej z trudniejszych sesji giełdowych, przechodząc niedaleko warszawskiej Kinoteki postanowiłem coś jednak zobaczyć na dużym ekranie - repertuar mało mnie zachęcał w owym czasie więc lekko nieświadomy wybrałem właśnie "Sicario", dopiero po kupnie biletu przypominając sobie tematykę tego obrazu. Jako, iż niestety biletów na owe wydarzenia filmowe zostało sprzedanych około 30% opcja „konikowej” odsprzedaży raczej nie wchodziła w grę. Cóż, ciężki dzień to i ciężki wieczór - prawo serii.
Uwielbiam motywy, kiedy przez pierwsze 2-3 minuty na sali dominuje tylko obraz i dźwięk przy zerowym udziale dialogów. Taki początek dał mi nadzieje, iż to nie musi być stracony czas, zwłaszcza, iż ścieżka dźwiękowa budowała napięcie idealnie. Późniejsze wydarzenia zmieszczone w około 15 minutach może nie wbiły mnie w fotel, ale po ich obejrzeniu nikt nie może powiedzieć, iż były słabe.
Klimat pierwszych 30 minut bezsprzecznie winduje ten obraz do wartych uwagi, ale prawdziwe emocje dopiero przed nami. Nie są to jednak wybuchy ani wielkie strzelaniny a wejście do gry dwóch nowych postaci: Matta Gravera (Josh Brolin) oraz Alejandro (Benicio Del Toro). Pierwszy mówi sporo, drugi niewiele, ale gra aktorska zasługuje tutaj na najwyższą ocenę. Do tego dochodzi oczywiście rola pierwszoplanowa Kate Macer (Elily Blunt), która naprawdę dała radę, a wcale nie musiała. Porównałbym to małe zaskoczenie do roli Elijaha Wodda jako członka ekipy chuligańskiej West Ham ("Hooligans").
Są pewne momenty filmowe, które tkwią w mojej pamięci przez lata. Nie będę ich tutaj przytaczał, za przykład niech posłuży film „Negocjator”, kiedy Michael Cudlitz odmawia wykonania rozkazu strzału wydanego przez Davida Morse. W „Sicario” taki fragment do zapamiętania trwa dobre dwanaście minut, podczas których ekipa wyrusza i wraca z meksykańskiego Juarez. Ponownie mamy motyw już tutaj zastosowany - klimat pierwszych minut budowany jest tylko przez zdjęcia oraz muzykę. aby spiąć to wszystko doskonałą końcówką na granicy amerykańsko-meksykańskiej.
Takie wejście na szczyt mniej więcej w połowie filmu doprowadziło mnie do jedynej możliwej drogi - powolnego schodzenia w dół. Owszem zwiedzanie tych niższych obozów także było wielce interesujące, widoki miały swój klimat, a cała wycieczka trzymała wciąż bardzo wysoki poziom. Jednak szczyt już osiągnęliśmy.
"Sicario" wziął mnie z zaskoczenia. Nie będę pisał o całej poruszanej tutaj tematyce, moralnych wyborach, postawie poszczególnych postaci. To rola Wody i Ognia. Dla mnie liczył się klimat oraz konsekwencja w przedstawianiu tego obrazu okraszona doskonałą grą aktorską. Powiem szczerze, iż równie zaskoczony w tym roku byłem tylko obrazem "Straight Outta Campton".
Polecam bez dwóch zdań.
Zwiastun: