top of page

Pierwszy człowiek – projekt GEMINI (ocena 8/10)


Po obejrzeniu tego filmu można mieć zasadne podejrzenia, że spiskowa teoria o mistyfikacji lądowania na Księżycu ma coś na rzeczy.

Lata 60-te ubiegłego wieku. Rywalizacja USA-ZSRR przenosi się na loty kosmiczne. Rosjanie są wyraźnie z przodu – wysłali jako pierwsi człowieka w kosmos. Aby ich w tym prestiżowym wyścigu prześcignąć, Amerykanie rozpoczynają realizację wieloletniego programu GEMINI, którego celem będzie lot na Księżyc. Pomysł polega na tym, że na orbitę zostanie wprowadzony statek z lądownikiem, którym to trójka astronautów wykona pionierską misję na srebrny glob.

Problem w tym, że kolejne testy kończą się niepowodzeniami, a często tragicznie. Trzeba nie lada śmiałka, który podejmie tak wielkie ryzyko. Idealnym kandydatem okazuje się Neil Armstrong, którego życie dotknęło tak bardzo, że praca staje się ucieczką od koszmaru dnia codziennego.

Już do pierwszej sceny – szaleńczego lotu Armstronga w kokpicie samolotu wiadomo co będzie atutem tego filmu. Sceny lotniczo-kosmiczne są nakręcone w sposób znakomity, ale i oryginalny. Nie ma tutaj klasyki kina science-fiction czyli: wysterylizowanych wnętrz statku kosmicznego, perfekcjonalnej techniki, komputerów, dominacji wysokiej technologii, szybkiej reakcji i porad "Houston". W praktyce bowiem było zupełnie inaczej: co chwila coś się psuje, zardzewiałe przyciski, klaustrofobiczne, ciasne wnętrze kokpitu, wszelkie niewygody astronautów. Sfilmowane jest to tak, że można mieć namiastkę tego co faktycznie przeżywali śmiałkowie: bliskie ujęcia, koncentracja na szczegółach, spocone twarze, napięcie budowane przez błyskawiczny montaż. Majstersztykiem jest realizacja dźwięku, słychać tutaj najmniejszy złowróżbny szczęk, a w kluczowych scenach następuje apoteoza ciszy – takiej sceny jak sekwencji finałowej dawno w kinie nie było – widzowie wstrzymują oddech, o chrupaniu popcornu i siorbaniu coli nie ma nawet mowy. Z tego względu zalecana jest wizyta w dobrym kinie, warto dopłacić do IMAXu.

A że ze wszystkim było na bakier to faktycznie jakiś cud, że oni bezpiecznie dotarli i wrócili z tego Księżyca. I jakoś nikt tego przez 50 lat nie powtórzył. Ale to już rozkminka na film o ewentualnej mistyfikacji.


Fabuła rozpięta jest jednak nie tyle o kluczowe dla całej ludzkości wydarzenia kosmiczne, ale o życie jednostki. Rozpoczyna się w momencie tragedii osobistej, skupiając się na dramacie jednostki, dla której wielki projekt jest tylko zawodową odskocznią dla problemów rodzinnych. I w tym zakresie, już utytułowany, a wciąż młody reżyser Damien Chazelle wespół z Ryanem Goslingiem nie radzą sobie przekonująco. Sprawdza się tutaj stara filmowa prawda, że nie jest dobrze przywiązywać się do tych samych aktorów. Bo piętno współpracy przy „La La Land” jest bardzo widoczne.

Usprawiedliwieniem dla aktora jest, że grając na jednej minie oddał charakterystykę Armstronga, który faktycznie był skrytym człowiekiem. Paradoksalnie zamknięty w sobie człowiek przejdzie do historii ludzkości.

Reżysera ratuje natomiast drugoplanowa Claire Foy, jako żona astronauty, z podobnym piętnem rodzinnej tragedii, rewelacyjnie aktorsko rozgrywa dramat rodzinny, zmieniając się z przygnębionej żałobą, poprzez zatroskaną obawami o męża, po bezradną w kontaktach z introwertykiem - kobietę. Nie zmienia to faktu, że dramat rodzinny nie jest najlepszym elementem tego filmu, dla wielu widzów mogą to być fragmenty nudne. Warto jednak zwrócić uwagę na jedną scenę genialną: otóż pożegnalna, wymuszona przez żonę, rozmowa Armstronga z dziećmi do złudzenia przypomina męczące dla astronautów konferencje prasowe i bezradność w odpowiedzi na pytania dziennikarzy.


Chazelle chciał jak najlepiej oddać realia epoki i nastrój wyścigu kosmicznego. Realizacyjnie, pod względem scenografii, kostiumów i dbałości o szczegóły wszystko się udało. Jednak niepotrzebnie wplatał watki nie posuwające akcji do przodu. Stosunkowo karykaturalny obraz NASA jako grupy chłopców bez wyobraźni jest wyraźnie niesprawiedliwy. Kompletnym zapychaczem jest również sekwencja ukazująca nastroje społeczne i protesty przeciwko wydatkowaniu środków na program kosmiczny, jeszcze z aspektem rasowym typu: „czarny głoduje, żeby biały stanął na Księżycu”. Sekwencja ta zupełnie zbyteczna i porzucona niepotrzebnie wydłuża czas trwania filmu.


Wszystko to jednak niknie w klimacie ostatniej sekwencji, która jest porywająca. Co prawda może i równie dobrym pomysłem byłoby zrezygnowanie z kilku scen (w końcu i tak wiadomo jak historia się skończy), ale sposób w jaki reżyser unika tak narzucającego się patosu zasługuje na najwyższe uznanie. Dzięki temu wychodzi się z tego filmu na „miękkich nogach” zapominając o ewentualnych niedociągnięciach. Możliwe oczywiście, że przy drugim, szczególnie telewizyjnym seansie wiele atutów tej produkcji sama się osłabi, ale wizyta w kinie IMAX robi piorunujące wrażenie.


Plusy:

  • realizacja dźwięku

  • oddanie klaustrofobicznych realiów lotów

  • montaż scen lotniczo-kosmicznych

  • pożegnalna rozmowa z synami

  • końcowa sekwencja – cisza na Księżycu

  • Claire Foy


Minusy:

  • nie przekonujący oddźwięk dramatu rodzinnego

  • Gosling na „jednej minie” – w dodatku tej samej co w „La La Land

  • niepotrzebne, porzucane wątki drugoplanowe


Zwiastun:

Tytuł oryginalny: First Man

Produkcja: USA

Rok: 2018

Polska premiera: 19 października 2018

Gatunek: dramat


reżyseria: Damien Chazelle

scenariusz: Josh Singer

obsada: Ryan Gosling, Claire Foy, Jason Clarke, Kyle Chandler, Patrick Fugit

Ostatnie posty
Search By Tags
Follow Us
  • Twitter Social Icon
bottom of page