Gniew – do Mnie należy pomsta, ja wymierzę zapłatę (ocena 5/10)
Marly (Orlando Bloom) - pracownik budowlany z kryminalną przeszłością, mieszkający z nadopiekuńcza matką pracuje przy rozbiórce świątyni. To budzi w nim traumatyczne przeżycia z dzieciństwa. Robi się agresywny, nawet podczas zwykłych zakupów w supermarkecie, co nie uchodzi uwadze matki. Nie odnajduje się również w związku miłosnym, opartym głównie na brutalnym seksie. Rosnący gdzieś w głębi tytułowy Gniew (to tytułu jeszcze przejdziemy) może eksplodować. Czy uchroni od tego kontakt z innym byłym przestępcą, obecnie gorliwym katolikiem?
Za takie tematy dostawał się Oscary, nawet jak robiło się co najwyżej przeciętne filmy (Spotlight). To że film braci Shammasian (duet reżyserów działa na mnie podobnie jak zbyt wielu scenarzystów – zazwyczaj idzie w parze ze spartaczoną robotą) nawet zawsze w nastawionych antykościelnie mediach jest traktowany z dużym dystansem wystarczająco dowodzi jak schrzaniono sprawę.
Film skupia się praktycznie tylko i wyłącznie na postaci Marly, kamera praktycznie nie odstępuje go na krok. Przestaje więc powoli mieć znaczenie powód jego zachowania, a bardziej konsekwencje, które zresztą zostały ujęte we wręcz absurdalnym finale. To osłabia przekaz, bo widz chciałby się jednak trochę więcej dowiedzieć. Zamiast tego dostaje proste wskazówki, no bo przecież jaki obiekt wyburza pracownik budowlany? Czyja figurka wynoszona jest z pomieszczenia? Jeżeli więc temat pedofilii w Kościele miał być jakimś suspensem, to bardzo słabo przygotowanym.
Bracia Shammasian upajają się natomiast drastycznymi scenami. Niektóre faktycznie są mocne, ale czy naprawdę znajdują uzasadnienie w fabule. Akcja w końcu toczy się dobrych 30 lat po wydarzeniach. Obawiam się, że psycholog oglądając taki film wyrywa sobie włosy z głowy. Trauma zawsze jest, ale trudno żeby po 30 latach wywoływała aż takie reakcje jak samookaleczania nożyczkami. O finale już pisałem – zupełnie niewiarygodny. A te drastyczne sceny zamiast potęgować wydźwięk wręcz go ośmieszają.
Poza scenami drastycznymi zapadają w pamięci nieliczne – pewnie ta w konfesjonale. Tylko, że jest ona nielogiczna, zupełnie oderwana od przekazu Listu do Rzymian 12 wers 20: „Napisano bowiem: Do Mnie należy pomsta. Ja wymierzę zapłatę - mówi Pan”. Czarno na białym jest, że pomstę może wymierzyć tylko Bóg, a bohater (czy też twórcy filmu) usprawiedliwiają tym fragmentem żądzę zemsty bohatera.
Bardzo czuć w tym filmie, że jego twórcy mieli podobny problem co bohater. I faktycznie w przypadku scenarzysty tak było (przynajmniej podobno). To często sprzysięga się przeciwko efektowi – osoba która bardzo chce coś dobrze i wiarygodnie opowiedzieć – po prostu przeszarżuje.
Najlepiej jest chyba wizualnie. To mroczny dramat, dobrze współgrający z katolicką Irlandią. Gdyby fabuła była bardziej przystępna, w połączeniu z brutalnością, mogło zaowocować odpowiednim do tematyki klimatem.
Orlando Bloom stara się jak może, ale co on może. Władca Pierścieni to to nie jest. Musi cały film przechodzić na jednej minie, bo nie ma innego wyjścia. Minimalnie lepiej zarysowane są postacie na drugim planie (matka, partnerka, powracający scen a szczególnie nawrócony morderca), tylko że są postaciami epizodycznymi.
Swoje dołożył jeszcze dystrybutor naprowadzając widza na praktycznie całą fabułę. Oryginalny tytuł „Romans” mógłby tutaj odrobinę ratować. Efekt jest taki, że w połączeniu ze sceptycznymi opiniami, film braci Shammasian przetrwał w dystrybucji dwa tygodnie – ledwo zdążyłem się załapać, żałuję trochę że Gosia nie zdołała, bo mogłaby ze względu na tematykę mieć bardziej przychylne na stawienie.
Zwiastun:
Polska premiera: 12 stycznia 2018 Rok: 2017 Produkcja: Wielka Brytania Gatunek: dramat, thriller, religijny
Reżyser: Ludwig Shammasian, Paul Shammasian
Scenariusz: Geoff Thompson
Obsada: Orlando Bloom, Charlie Creed-Miles, James Smillie, Janet Montgomery, Anne Reid, Josh Myers