DJ – minimum słów, maksimum muzyki (ocena 5/10)
Poprzez leżące pokotem nagie ciała przestępuje osoba w tenisówkach. Śpieszy by zagrać jako DJ na imprezie techno. Jest nią dziewczyna (Maja Hirsch) o pseudonimie ”Mini” – najlepsza absolwentka szkoły muzycznej, wnuczka znanego dyrygenta. Dziewczyna ma ponadprzeciętny talent muzyczny, co jeszcze w Polsce dostrzega producent radiowy. Ta szansa nie wypali, ale przez cały film pojawi się ich wiele, w tym także międzynarodowych (jest to spoiler, ale już poniekąd zdradzony koprodukcją polsko-brytyjską).
Wypada, przy przeciętnej ocenie - a przy polskich filmach jesteśmy zwykle bardziej tolerancyjni dla ewentualnych niedoróbek, zacząć od mankamentów tego filmu. Podstawowym jest mało przekonywujący scenariusz. Wiele kolejnych wątków, czyli etapów kariery, jest zupełnie nierealnych, nie wynikają z siebie, czego przykładem niech będzie frekwencja na występach Mini.
W Polsce jest dobrze, a chwilę później po rozreklamowaniu przychodzi na występ sześć osób, żeby na kolejny przyjść tłum. Im dłużej w las, tym podobnych niekonsekwencji jest coraz więcej. Niedopracowana przede wszystkich obrazu głównej bohaterki, przez co wydaje się ona rozchwiana emocjonalnie: raz jest pewna swego talentu, innym razem przestraszona, momentami introwertyczka, a w pewnej sekwencji wprost przeciwnie. To bardzo razi w tym filmie, bo zwyczajnie chcielibyśmy kibicować polskiej utalentowanej muzycznie dziewczynie w międzynarodowej karierze. I co z tego, że to niby oparte na prawdziwej historii?
Nie dała rady również Maja Hirsch, aktorka z małym doświadczeniem (serialowym głównie), która przez większość filmu operuje głównie wybałuszonymi oczami. Nie wykorzystano również jej walorów kobiecych, równie dobrze bohaterem filmu mógł być facet. A wiadomo przecież, że w takiej branży nieuchronne jest robienie, lub tracenie, kariery przez łóżko, reżyser natomiast zafundował nam oszałamiającą wizualnie, ale zupełnie niezrozumiała w kontekście fabuły scenę orgii.
No i właśnie reżyser chyba głównie nie wykorzystał potencjału, jaki tkwił w pomyśle. Alek Kort – to pseudonim, nie ma wielkiego doświadczenia, ale również chyba brakuje mu talent reżyserskiego. W tym filmie popełnił wiele drobnych błędów, które finalnie składają się na porażkę. Wielka szkoda, bo po niepokojącym początku film ma również sekwencje, które wciągają.
Przede wszystkim jest rewelacyjny muzycznie. Nie jesteśmy co prawda z Gosią znawcami akurat tego rodzaju muzyki (nawet nie wiemy jak się nazywa: techno? klubowa? elektroniczna?), ale dostrzegamy tutaj znakomita robotę. Dla fanów tego rodzaju muzyki, film może być ucztą porównywalną do koncertu (czy tam występu) na żywo.
Film ma również wartości wizualne, które sygnalizuje już pierwsza scena. Również potem jest wiele ciekawych pomysłów, szkoda że nie odpowiadających fabule. Pochwalić jednak należy zarówno pracę operatorską, jak i może szczególnie montażową. Na pochwałę zasługuje również kostiumolog. Przez słabą fabułę sceny muzyczne wypadają dużo lepiej, od tych obyczajowych, ale i jedne i drugie są sfilmowane poprawnie, a w wielu przypadkach pomysłowo. Szkoda tutaj najbardziej zmarnowanego potencjału sceny erotycznej, z której nic nie wynika a jest olśniewająca i chyba ważna dla reżysera, jeżeli stanowi pewien rodzaj klamry.
Poszliśmy na ten film w pierwszym tygodniu rozpowszechniania do multipleksu i byliśmy na seansie sami. Niech to będzie podsumowaniem prognozy wyniku frekwencyjnego. A co gorsza ten film ze względu na walory dźwiękowe pasuje jedynie do kina.
Po co włożono do tego filmu zupełnie niepasującego Olbrychskiego też pozostanie tajemnica reżysera, ale jak ktoś się wybiera ze względu na tego aktora do kina, to lepiej niech puści sobie po raz setny „Potop”.
Zwiastun:
Polska premiera: 19 stycznia 2018
Produkcja: Polska, Wielka Brytania
Rok: 2018
Gatunek: muzyczny, dramat
Reżyser: Alek Kort
Scenariusz: James Carter-Johnson, Alek Kort
Obsada: Maja Hirsch, Daniel Olbrychski, Cristian Solimeno, Miltos Yerolemou, Lena Góra