"Bóg nie umarł 2" - religijny dramat sądowy
Film „Bóg nie umarł” pojawił się na polskim ekranach rok temu i stanowił fundament diametralnej poprawy w zakresie repertuaru religijnego. Zresztą sama akcja dzieje się współcześnie, więc o tyle łatwiej było, nawet przy niskim budżecie, skroić film na potrzeby przeciętnego bywalca kin. Oczywiście film momentami raził patetyzmem i graniem na uczuciach, ale sukces frekwencyjny wyraźnie pokazał jak bardzo obrazów o takiej tematyce brakuje, i jak duże jest na nie zapotrzebowanie. Katolicy to nie tylko starsze babcie siedzące w kościołach, ale tysiące wiernych, mających wątpliwości, pytania, chwile zwątpienia i pragnące nowej wiedzy nie tylko z niedzielnego kazania.
Nie da się ukryć, że po pojawieniu się zapowiedzi kolejnej części można było mieć wątpliwości i obawy. W końcu zawsze kontynuacja jest ryzykowna, a „jedynka” stanowiła fabułę zamkniętą, nie nadającą się do dalszego ciągnięcia wątku.
Scenarzysta wybrnął z tego poprzez zbudowanie zupełnie nowej fabuły. Z poprzednią częścią połączonej jedynie drugoplanowymi postaciami (dwóch sympatycznych pastorów). Pozostajemy w sferze szkolnej, ale schodzimy piętro niżej – z uniwersytety do szkoły średniej. Tym razem nie uczeń będzie bronił swojej wiary, a nauczycielka.
Samo zawiązanie akcji jest stosunkowo trywialne, ale podejrzewam że w USA może być wiarygodne. Otóż nauczycielka – Grace Wesley (niestety nie dająca w mojej ocenie rady Melissa Joan Hart) odpowiada na niewinne pytania swojej uczennicy, załamanej po śmierci brata i będącej pod wpływem Biblii odnalezionej wśród jego rzeczy.
Ze zwykłej odpowiedzi o słowach Jezusa Chrystusa robi się chryja na całą szkołę. Grace nie wyrzeka się swojej wypowiedzi i sprawa kończy się w sądzie. Mocno przeciętne jest to zawiązanie fabuły, ale na szczęście nie zabija filmu.
Płynnie bowiem przechodzimy do filmowego "samograja" – amerykańskiego dramaty sądowego. Naprzeciwko siebie stają niewierzący, ale broniący nauczycielki adwokat Tom (Jesse Metcalfe)
i wojujący oskarżyciel, na co dzień antyklerykał Pete (Ray Wise).
Charyzmatycznego sędziego gra Ernie Hudson.
To zapewnia wysokie ciśnienie do końca filmu. Czujemy się jakbyśmy śledzili proces na żywo. Emocje sięgają zenitu, jest kilka zwrotów akcji i niestety dużo patetyzmu przy przewidywalnym do bólu zakończeniu. Ale film się ratuje, co więcej jest idealny dla współczesnego społeczeństwa. Dzięki czemu może przemycić wiele prawd, przekłamywanych przez wrogów Kościoła.
Taktyka obu stron jest tak wciągająca, że chętnie byśmy obejrzeli „podfilm” będący kopią „12 gniewnych ludzi” ukazujący przebieg posiedzenia ławników. Może to jest jakiś pomysł, ale reżyser nam oszczędza tego, sprowadzając finał do samego werdyktu (oczywiście to wada filmu, że koniec jest przewidywalny, ale za to scenarzysty postarali się o zaskoczenia w drodze ku temu finałowi).
Poza udanie rozpisanymi dialogami sądowymi, ciekawymi pomysłami na taktykę obu stron i wyważeniem scen sądowych z pozostałymi (faktem jest że nie wszystkie udane, a niektóre – typu śpiewanie pod oknem – przesadnie ckliwe i nadające się do wyrzucenia), sukces filmu opiera się na grze aktorskiej. Na pewno najsłabszym elementem jest główna oskarżona, ale na szczęście jej udział na ekranie jest jednak ograniczony. Zastępują ją adwokat, który momentami przeszarżuje (zarówno aktorsko, jak i w taktyce procesu), ale przykuwa uwagę i mimo wszystko trzymamy jego stronę. Prawdziwym jednak majstersztykiem jest rola Ray Wise, który w zasadzie skradł wszystkim ten film. Po prostu sama jego mina wbija w fotel. Arcydzieło aktorskie na miarę nagród, ale taki film pewnie nie łapie się do takich klasyfikacji.
I jeszcze znakomita, może drugoplanowa (ale tylko z pozoru, bo jest obecny przez długi czas na ekranie) rola sędziego, inteligentnie grana przez Hudsona. Napięcie tonują umiejętnie dywersyfikując nastrój filmu pastorowie znani z jedynki, grani przez David A. R. White i Benjamin A. Onyango.
Udana fabuła, dialogi i aktorstwo otwierają autostradę do właściwego przesłania filmu, jakim jest ukazanie wielu przekłamań i dyskryminacja w życiu codziennym ludzi wierzących. Jest w tym filmie wiele pokazanych przystępnie faktów, o których przeciętny widz (a już amerykański to na pewno) nie wie.
Dla mnie najciekawsze były dwa: drobny i kluczowy dla całej wiary w zmartwychwstanie Chrystusa.
Ten pierwszy to pochodzenie sformułowanie „rozdział Kościoła od państwa”. Otóż okazuje się, że sformułowanie to padło po raz pierwszy w liście Thomasa Jeffersona – prezydenta USA w 1800 roku do zakonu batystów, a kontekście zapewnienia bezpieczeństwa ich – wierzących – poglądów. Jefferson oznajmiał, że państwo nie ma prawa mieszać się do życia duchowego i nakazywać obywatelom jakiekolwiek ograniczenia w praktykowaniu własnych poglądów. Jak daleko odeszło od pierwowzoru dzisiejsze pojęcie tego sformułowania, którym tak wielu wrogów Kościoła wielokrotnie wyciera sobie „gębę”.
Jednym ze świadków w trakcie procesu jest emerytowany pracownik biura śledczego, który wytropił wielu morderców. Zeznaje on, że ani jeden nie został ujęty dzięki badaniom DNA. Do prawdy udało się dojść wyłącznie na podstawie zeznań świadków. Analiza wielu przypadków i tysięcy zeznań pozwoliła mu nabrać umiejętności odróżniania, co jest prawdą, a co przekłamaniem w zeznaniach osób trzecich. Po zakończeniu pracy zawodowej, ów policjant, będący ateistą postanowił przyjrzeć się Ewangeliom i ocenić wiarygodność świadków, przede wszystkim apostołów. I z całą pewnością stwierdził, że ich zeznania muszą być prawdziwe, o czym świadczy zarówno fakt tak szerokiej próbki (przede wszystkim grupa aż 12 apostołów, trudno jest aby tak znaczna ilość osób wytrwała w kłamstwie i manipulacji przez wiele lat, jeszcze oczerniana, prześladowana i torturowana), jak i szczegóły (np. uzupełnienia wzajemne zdarzeń w poszczególnych Ewangeliach) ich zeznań. Świadek z całą pewnością stwierdza nie tylko autentyczność historyczną postaci Chrystusa, ale i prawdziwość tezy o zmartwychwstaniu, będącej fundamentem religii chrześcijańskiej. To oczywiście tylko krótki fragment w filmie, ale ma najmocniejszy (dziesięć razy mocniejszy do tych wszystkich modlitw, śpiewania psalmów i poklepywania po plecach przez pastorów) wydźwięk religijny.
Najsłabiej w tym filmie wybrzmiewa niestety wątek prześladowania przekonań chrześcijańskich. Zarówno nauczycielka, jak i zwalczający ją ateiści są rozpisani zbyt papierowo i na tym polu w mojej ocenie film nie spełnia swojego potencjału. Akurat tutaj „jedynka” ze studentem walczącym o swoje racje bije „kontynuację” na głowę.
Ale wszystko przed twórcami, czekamy na kolejną część serii. Materiał jest. Osobiście pociągnąłbym ten wątek posiedzenia przysięgłych.
Uwaga: po seansie jest stosunkowo ważna i mogąca być sygnałem do kolejnej części scena z pastorami. Nie wychodźcie w czasie napisów.