"Batman v Superman: Świt sprawiedliwości" - nawet spaghetti się tak nie ciągnie ...
Problem z biletami, tłumy do wejścia, opóźnione seanse - niechybny znak, że do kin wchodzi kolejny kasowy przebój. Bezsens zniechęcać, bo i tak sukces finansowy gwarantowany. Ale jak się obejrzało, to nie wypada pominąć milczeniem.
Zaczyna się znakomicie. Pierwsze sceny odnoszą się do traumatycznych przeżyć Bruce'a z dzieciństwa. W roli młodego chłopaka znakomicie prezentuje się Brandon Spink. Pierwsze spotkanie z nietoperzami i scena w jaskini robią wrażenie. Powoli nabieram nadziei na dobry film (oj ta naiwność).
Kolejna sentencja jest jeszcze lepsza, wprost wbijająca w fotel. Rewelacyjne efekty specjalne, świetne zdjęcia, dynamika, muzyka, i jakże charakterystyczny dla Ameryki motyw. Jakoż młody Wayne ma traumę, to szybkie przejście na złe wspomnienia USA nabierają odpowiedniego symbolizmu. Ta scena - wraz z późniejszą w Kapitolu - wskazuje, że prognozy po 11/09 że USA nie przełkną nawiązań filmowych do tych dramatycznych wydarzeń nie sprawdziły się.
Po tym rewelacyjnym początku film wyhamowuje, i niestety to co najlepsze mamy za sobą.
Przez kolejne 90 minut scenarzyści kombinują jak doprowadzić do tytułowej rywalizacji, co zadaniem łatwym nie jest. Obie postacie w końcu kojarzą się pozytywnie, więc jak tu wykombinować żeby stoczyły bój na śmierć i życie? Wprowadzane do filmu są różne wątki: rosyjska mafia, portugalski statek, prowokacja CIA, nawiedzony prezes, ale nic się niestety nie klei.
Przez moment nawet grozi nam przekształcenie filmu w dramat sądowy (na szczęście sprawy w swoje ręce wzięli specjaliści od wybuchu).
Rzutem na taśmę spróbowano jednak tytułowe postacie postawić wobec siebie, ale w praktyce bardziej pasowało żeby panowie przy piwku wyjaśnili sobie sporne kwestie. W panice twórcy filmu muszą zastąpić tytułowy pojedynek i tworzą nowy czarny charakter. Przynajmniej fachowcy od efektów specjalnych mają znowu pole do popisu.
Jeszcze lepszym pomysłem jest ukobiecenie rywala i znowu na chwilę można rozkoszować się walką.
Jak już przez moment jest całkiem nieźle, reżyser popełnia kolejny błąd. Dziecinnie prosty. Zapomina zakończyć film. W zamian wywleka jakąś pseudopsychologiczną końcówkę, z dwoma pogrzebami, flagami amerykańskimi i próbami nawiązania do kolejnej części. Wychodzi to koszmarnie i zaciera wszystkie dobre elementy tego filmu.
Nie pomagają reżyserowi aktorzy odtwarzające główne role. Ben Affleck w roli Bruce'a chyba sam nie wie co ma zagrać. Henry Cavill dobrze się prezentuje jedynie jak z szybkością swojego Supermana oddala się od widza. Ale rekord wszelkiej indolencji aktorskiej bije w tym filmie Amy Adams grająca tak irytująco, że nie sposób wytrzymać jej miny, jak łazi ze swoim tajemniczym pociskiem odnalezionym na pustyni.
Z drugiej strony są aktorzy, którzy dają radę. Zdecydowanie na pierwszy plan wybija się Jesse Eisenberg, którego każde pojawienie się na ekranie przykuwa uwagę. Może kilka scen odrobinę przeszarżował, ale i tak stworzył w tym słabym filmie kreację wybitną.
Miłą niespodziankę sprawia również Gal Gadot, chociaż w jej przypadku należy równie mocno chwalić kostiumologa i charakteryzatora.
Pozytywnie też należy ocenić role drugoplanowe: Holly Hunter, Jeremy Irons i Laurence Fishburne.
Zasłużenie swoją gażę zgarnęli również odpowiedzialni za zdjęcia, muzykę, dźwięk i efekty specjalne - chociaż w tych trochę mi brakowało efektów 3D i czasami irytowało zbyt chaotyczne przeładowanie scen wybuchami.
Wrażenie robią również kostiumy (szczególnie te damskie), tyle że chyba nie jest dobrze jak widz zwraca uwagę w filmie tego typu na takie detale?
Jeszcze jedna rzecz mogła ten film uratować. Otóż bardzo brakuje poczucia humoru. Jest kilka prób, w tym jeden świetny tekst Batmana ("zarobiony byłem"). Zupełnie bez sensu ten film jest tak poważny, mroczny i patetyczny.
Bardzo udana jest również scena protestu przed Kapitolem. Bliska protestom nie tylko w USA.
Film oczywiście zarobi kupę kasy, twórcy nie przejmą się krytyką, a recenzenci - nawet tak wymęczeni jak ja - polecą na kolejną część jak lep na ... nietoperze.