"Zabójczyni" - przyczajona nuda, ukryty ból
„Zabójczyni” w reżyserii Hou Hsiao-Hsen (rewelacyjne nazwisko tajwańskiego reprezentanta nowej fali) to już na wstępie było wysokie ryzyko. Wizyta w kinie Muranów na obrazie azjatyckim często kończy się tym, że z nudów człowiekowi odechciewa się oglądania jakichkolwiek filmów. I Zabójczyni okazała się klasyczną przedstawicielką tego gatunku.
Film - patrząc na plakat - mógłby być stylizowany na kultowy „Przyczajony tygrys, ukryty smok” ale ma się do tego dzieła, jak Putin do Matki Teresy. To kino oparte na długich ujęciach, na których nic się nie dzieje, na koszmarnie topornie opowiadanej historii, na nieciekawych bohaterach, na braku fabuły. Są co prawda tacy co lubią takie filmy, ale redakcja niniejszego serwisu zdecydowanie się do nich nie zalicza.
I co z tego, że może zdjęcia są ładne, jak najbardziej żywiołowym momentem są napisy końcowe ze świetną ścieżką dźwiękową.
Gwoli przyzwoitości trzeba napisać, że to film o córce generała, porwanej w dzieciństwie przez zakonnicę i wychowanej na zabójczynię. Śledzimy jej losy (a z opowiadań dowiadujemy się genezy) od momentu otrzymania zlecenia związanego z jej młodością. Tak na sucho to temat na dobry film, a nie na pseudointelektualne rozwiązania fabularne zastosowane przez – już umiem napisać z pamięci – Hou Hsiao-Hsen.
Jeszcze lepszy mógłby być wątek historyczny, zarysowany napisami na początku, ale potem ledwo nawiązywany oparty na historii Cesarstwa Chińskiego (VIII wiek) i nieposłuszeństwa założonych krain autonomicznych.
Wszystko to reżyser (Hou Hsiao-Hsen) olał skupiając się na samobiczowaniu przeciąganymi do granic możliwości scenami. Jak już na ekranie pojawia się dynamiczna walka na miecze/noże, to też nie jest ona nakręcona atrakcyjnie tylko w formie zwolnionych obrazków. Ten Hou Hsiao-Hsen to chyba był wychowywany przez leniwce z animacji „Zwierzogród’.
Można by się znęcać nad tym filmem jeszcze wieloma akapitami, ale nikt nam za te recenzje fatalnych filmów nie płaci (za recenzje dobrych też nam o dziwo nikt jeszcze nie płaci), a i tak już straciliśmy dwie godziny życia na to badziewie.
Gorsze jest to że po powrocie do domu przeżyliśmy kolejną traumę w postaci skopanej ostatniej akcji przez Damiana Lillarda w arcyważnym meczu z Dallas Mavericks. I to boli jeszcze bardziej, bo o tajwańskim reżyserze nikt już nie pamiętał.