"El Clan" - argentyński kandydat do Oscara
„El Clan” to film oparty na faktach, i to w mojej ocenie pierwszy defekt tego obrazu. W ogóle nie wiem czemu twórcy tak uwielbiają na początku filmu umieszczam taką informację, jak i tak wiadomo że mocno dopasowują potem rzeczywistość na potrzeby atrakcyjności filmu. W przypadku El Clan nie sposób nie zastanawiać się potem, czy aby na pewno tak jak w filmie było naprawdę. Bo sama fabuła jest mocno wstrząsająca i przerysowana.
Początek filmu sprawia wrażenie, że twórcy nie wiedzieli na co położyć nacisk. Z jednej strony są ukazane sceny o zmianie sytuacji politycznej w Argentynie, z drugiej poznajemy rodzinę Puccio: czyli wyglądający całkiem sympatycznie ojciec, oraz próbujący swoich sił w rugby (w Argentynie to bardziej wiarygodniej by jednak wyglądała piłka nożna, szczególnie że i aktor nie ma zbytnich predyspozycji do rugby) syn.
Szybko jednak reżyser ukazuje nam dynamiczną scenę, która ustawia fabułę filmu.
Co prawda wątki polityczno-wojskowe cały czas są w filmie obecne, ale dla widza z kraju odległego od Argentyny są one coraz mniej znaczące i czytelne. Tutaj zdecydowanie na plan pierwszy wychodzi kameralna opowieść o rodzinie, nie takiej zwykłej, a z dalekiej perspektywy zupełnie abstrakcyjnej i patologicznej – czego na pierwszy rzut oka zdecydowanie nie widać. Ojciec bez skrępowania telefonuje do rodzin swoich ofiar, scala rodzinę, próbuje odzyskać kontakt z synem, który wyjechał.
Syn rugbista uprawia sport, chodzi do szkoły, dyskutuje z kolegami (nawet o sprawach w których ma mocno za uszami), prowadzi sklep, podrywa ładną dziewczynę. Matka też zachowuje się jakby nic złego ię nie działo, a jej mąż był tylko takim emerytowanym wojskowym (no może jak w Polsce przetrzymującym bezprawnie dokumenty i haki na co ważniejszych pryncypałów. Ot zwykła, w miarę zgodna familia, trzymana w kupie dzięki twardej ręce głowy rodziny.
Mimo że tematyka „El Clan” wymusza dość dynamiczną akcję, to jednak przez większość czasu mamy do czynienia z kinem raczej ślamazarnym, z naciskiem położonym na analizę psychologiczną postaci. Trochę to nie gra z fabułą, bo motywacje głównych postaci są tak „zakręcone”, że naprawdę trudno im kibicować i śledzić tok rozumowania i postępowania. Równoległe, może trochę w tle, toczy się jednak dramatyczna historia i śledztwa, co jednak wymusza - co i rusz - konieczność przyśpieszenia akcji.
Reżyser chyba sam nie wie jak rozłożyć akcenty, i w końcu największe tempo nadaje dramatycznej (i poniekąd drastycznej) końcówce. W każdym razie, jak ktoś lubi szybsze akcje w kinie to niech przeboleje ślamazarną większość filmu, bo końcówka miażdży. Dosłownie.
Nawet podchodząc do tego filmu jak pies do jeża nie można przeoczyć dwóch elementów urastających do miana arcydzieła. Po pierwsze świetna jest muzyka, niby stanowi tło filmu, ale jest znakomicie dobrana i świetnie zmontowana i wpasowana do akcji filmu. W sumie można ten film tylko i wyłącznie słuchać, momentami do lepsze rozwiązanie do oglądania. A prawdziwym majstersztykiem jest montaż. Najlepsza scena w tym filmie do jednorazowe ukazanie seksu w samochodzie młodych ludzi i dramatycznych tortur w domu.
Jeżeli chodzi o grę aktorską to nie jest ona jednak w pełni przekonująca, co mocno obniża ocenę filmu, bo właśnie o to chodziło żeby widza przekonać do motywacji bohaterów. A tak naprawdę to konia z rzędem temu, kto odpowie dlaczego ojciec robi to co robi, i dlaczego syn mu w tym pomaga i zachowuje się tak dziwacznie. Może trzeba być Argentyńczykiem żeby to „rozkminić”, i film ciężko zaadoptować na potrzeby europejskiego widza.
„El Clan” ma raczej pozytywne recenzje zapewne z uwagi na faktycznie technicznie dobrze wykonaną pracę. Przeciętny widz jednak niekoniecznie będzie zachwycony seansem. Zabieg polegający na silnym ciosie w ostatniej minucie filmu ma tutaj osłabić poczucie nudy po ślamazarnym tempie filmu, ale nie wiem czy każdy się na to nabierze.
Niuansem który mnie dodatkowo razi w tym filmie jest eksponowanie nazwiska Almodovara, który co prawda był producentem, ale pewnie nic nie wniósł do filmu. Zresztą nie czuć zupełnie jego klimatu. To taki trochę prostacki zabieg marketingowy. Cały czas mam wrażenie, że reżyser lepiej sprawdziłby się w nudnawym kinie ambitnym, ale próbował za wszelką cenę (co po części mu się udało, bo w Argentynie film cieszył się powodzeniem, ale dla nich to taki temat jak dla nas Armia Wyklęta, i nawet przeciętna realizacyjnie „Historia Roja” króluje na ekranach) zrobić produkcję kasową.
Przestrzegałbym przed przenoszeniem wniosków z tego filmu na szersze tematy, chociaż może taki był zamiar reżysera. I przeplata się to w wielu recenzjach. Rodzina Puccio to co prawda taka miniaturka dyktatorskiego porządku, ale jednak proste alegorie często są zbytnim upraszczaniem.