Czarodziejska Góra - aktorska porażka w Teatrze Syrena
Na 70-te urodziny Teatr Syrena porwał się na kanon światowej literatury – Czarodziejską Górę Tomasza Manna. Za reżyserię jak przystało na urodzinowe przedstawienie zabrał się sam dyrektor Syreny - Wojciech Malajkat, który za czasów swoich rządów słynie z odważnych decyzji i różnorodnego repertuaru. Syrena znana wcześniej raczej z lekkiego repertuaru komediowo-muzycznego stała się teatrem interpretującym również mocno poważne i kontrowersyjne sztuki (np. Skaza).
Niestety Czarodziejska Góra okazuje się klęską na całej linii. Co prawda są opinie że jest utworem niemożliwym do przeniesienia na teatralne deski, ale jak już Pan Dyrektor podjął się tego przedsięwzięcia, to nie ma go co oszczędzać.
Malajkat nie ma żadnego pomysłu na interpretację trudnego i męczącego tekstu Manna. Scenografia jest uboga i stała, aktorzy wygłaszają kwestię jakby czytali książkę, interakcje są sztuczne, a dobór aktorów dokonany na siłę – chyba tylko żeby wpleść na plakat gwiazdy. Widza budzi się głośnymi wystrzałami (jakaś mania ostatnio w teatrze) i brzydką nagością.
W efekcie trzygodzinny spektakl, pomimo dwóch krótkich antraktów (przy okazji uwaga do Teatru Syrena – wypicie kawy czy bardzo dobrej zimowej herbaty przy tak krótkiej przerwie jest trudne, a poganianie bileterek zbyt stresujące – dajcie ludziom trochę luzu przy wieczornej bądź co bądź rozrywce), jest masakrycznie męczące i chyba tylko najwięksi fani literatury Manna są w stanie chłonąć wszystkie wygłaszane ze sceny teksty.
Ale nie reżyseria Malajkata jest największą porażką „syreńskiej” Czarodziejskiej Góry. Jest nim diametralna dysproporcja formy aktorskiej. I o dziwo na ujemnym biegunie znajdują się aktorzy o uznanej renomie. Przez pierwsze dwa akty męczy samą obecnością na scenie Maria Seweryn, która nie podjęła żadnej próby budowy swojej postaci: gra jakby połknęła kij, sztywno recytując swoje kwestie. Na pozycji lidera aktorskiej niekompetencji wymienia ją w trzecim akcie Daniel Olbrychski, któremu rola Peeperkorn’a chyba pomyliła się z Andrzejem Kmicicem. Aż trudno uwierzyć że aktor z takim doświadczeniem może zagrać tak irytująco – nawet jakby sztuka była dobrze zrobiona to on by ją położył tym żenującym trzecim aktem.
Na drugim biegunie jest przede wszystkim Mariusz Drężek, który swoją „purpurową” rolę Lodovico Setterbrini gra brawurowo ale jakże odmiennie od nadekspresyjnego Olbrychskiego. Świetny jest też Przemysław Bluszcz i właśnie sceny z jego udziałem pozwalają wgryźć się w tekst Manna, chociażby scena prześwietlania płuc i uwagi o tym ze śmierć jest mocno przereklamowana. Toczącą się ze sceny nudy urozmaica również Iwo Pawłowski w roli karłowatej siostry przełożonej. Na przyzwoitym poziomie gra także Ola Justa. Ale niestety to nie wystarcza żeby zachęcać do wizyty w Syrenie.
Z całego spektaklu interesującym rozwiązaniem - poza kilkoma scenami z Drężkiem i Bluszczem – jest jedynie ostatnie 10 sekund, gdzie narastający hałas przypomina zakończenie płyty „Pornography” zespołu The Cure. Pozostałe 170 minut lepiej pominąć milczeniem.
Krytyczna ocena Czarodziejskiej Góry jest spójna z reakcją widzów. Po popremierowych pełnych salach zostało wspomnienie, i już teraz i tak mała widownia Teatru Syrena jest mocno przerzedzona. A brawa po spektaklu są raczej w stylu powiedzenia Emiliana Kamińskiego „do kawiarenki rzucili pączki”.