Kto się boi Virginii Woolf
10-08-2018
Przed wejściem (po odstaniu swojego po wejściówki) usłyszeliśmy do bileterki, że to najlepsze co widziała w Polonii, acz są różne opinie. My także mamy mieszane odczucia. Tekst oryginalny jest jaki jest, kluczowa więc jest interpretacja i aktorstwo.
Dwie pary małżeńskie spotykają się na wieczornym spotkaniu. Ludzie związani ze środowiskiem naukowym, pani domu – córka rektora, panowie – naukowcy i wykładowcy, oraz młoda głupiutka żona. Starsze małżeństwo zaczyna swoją grę wywlekającą wewnątrzmałżeńskie konflikty i urazy. Ale również w przypadku „młodszego” małżeństwa nie wszystko jest idealne.
Uboga scenografia, która jednak się kilka razy zmienia: z pokoju gościnnego na łazienkę i powierzchnię na dachu. Kilka ujęć wideo, w tym chyba ze słynnej wersji filmowej (Elizabeth Taylor i Richard Burton). Po trosze urozmaica spektakl, którego główną siłą są zdecydowane kreacje aktorskie.
Pierwsza część jest zbyt komediowa, co powoduje że ludzie (którzy jak wiadomo przychodzą głównie dla rozrywki) parskają śmiechem, szczególnie gdy ze sceny padają przekleństwa. W drugiej części jednak akcja zostaje już potraktowana na poważnie, i nawet najbardziej rozrywkowa publika orientuje się, że wcale nie jest to śmieszne. A wręcz tragiczne.
Na scenie króluje niepodzielnie Ewa Kasprzyk – to jej rola tutaj jest najważniejsza i aktorka w pełni to wykorzystuje, zarówno swoją posturą, jak i sposobami wyrażania ekspresji. Może nawet jest trochę nadekspresyjna, ale trzyma spektakl swoim charyzmatycznym aktorstwem. Krzysztof Dracz pozostaje trochę w cieniu, co nie znaczy że deprecjonuje to jego rolę. Taki podział ról wydaje się właściwy, aby ukazać to specyficzne małżeństwo. Mamy podzielone zdania odnośnie Agnieszki Więdłochy – ja byłem zafascynowany jej wycofaną rolą, Gosia uznaje ją za słabą aktorkę która i tutaj nie dała sobie rady. Za to spodobał się jej Antoni Pawlicki, także w nie łatwej do zinterpretowania roli.
Z pewnością aktorsko ten spektakl został uratowany i chwała reżyserowi Jackowi Poniedziałkowi za poprowadzenie aktorów. Sam reżysersko miał niewiele pomysłów, oddając inicjatywę aktorom, co wyszło tej interpretacji na dobre.
Dla osób, które nie są przekonane do samego tekstu sztuki może się on wydać zbyt męczący (chyba trochę jednak przesadzono z czasem trwania), dla zwolenników może to być jedna z najlepszych interpretacji. Dla nas nie będzie to z pewnością najciekawszy wieczór w Teatrze Polonii, ale do kompletnie nieudanych też go raczej nie możemy zaliczyć.
Zgrzytem jest natomiast zakończenie z politycznym napisem „Obudź się Polsko” i zdjęciem z Marszu Niepodległości z racami na Moście Poniatowskim. Krystyna Janda jak widać nie może się pogodzić z faktem, że czas formacji politycznej z którą sympatyzuje już dawno się skończył, i nawet w tak uniwersalnym tekście próbuje uwidaczniać skutki wojny polsko-polskiej. Smutne to, może nawet żałosne, bo na szczęście negatywne efekty jakie przyniosła formacja z którą sympatyzuje ta znakomita aktorka odchodzą w przeszłość. Polacy będą chodzili dalej do teatru, tak jak chodzą na patriotyczne marsze, a taka tania teatralna propaganda nie zmieni trendów społecznych, jakie zarysowały się w ostatnich latach.
Byliśmy na tym spektaklu w piątek 10 sierpnia, gdy zapowiadano wielką burzę (akcja smsowa). Jak się okazało nie było aż tak strasznie, może nawet burza rodzinna na scenie przyniosła bardziej opłakane skutki.
Zdjęcie Krzysztofa Bielińskiego ze strony internetowej Teatru Polonia.
Winny
11-06-2018
OK, przepraszamy autora i odtwórcę sztuki - Pana Stanisława, ale będzie bardzo długi off-topic, bo spektakl ten zapamiętamy z zupełnie poza teatralnej historii.
Pomimo, że to dopiero czwarty spektakl nie było chętnych na wejściówki i samotnie sobie czekałem, gdy wpadła Gosia. Chwilę później wybiegła z płaczem, bo się okazało że zostawiła w autobusie linii 159 siatkę z aparatem fotograficznym, czyli narzędziem dzięki któremu na naszej stronie jest tak wiele zdjęć. Na szczęście szybko zlokalizowaliśmy postój taksówek na Koszykowej i spanikowani kazaliśmy kierowcy jak najszybciej podążać trasą autobusu. Dogoniliśmy 159 przed mostem Siekierkowskim, kierowca dostał siatkę od uczciwego pasażera i wręczył ją zapłakanej Gosi. Wszystko się dobrze skończyło, a dodatkowo jak się okazało – są uczciwi ludzie na tym świecie. Tą samą taksówką wróciliśmy, kupiliśmy wejściówki, ale i tak trudno było chłonąć spektakl po takiej akcji.
Z ciekawostek na spektakl przyszła posłanka Nowoczesnej Gasiuk-Pichowicz, ale ogólnie z frekwencją było słabiutko – kilkanaście osób. A szkoda, bo to niezwykle ważny spektakl dla Pana Stanisława Brejdyganta.
Bohater Bartek Sowiński siedzi w więzieniu nagrywając najprawdopodobniej ostatnie swoje słowa dla wnuka. Jego historia dotyczy II Wojny Światowej. W piwnicy ukrywał wówczas dwójkę Żydów: Sarę i Samuela. Ludzie pochodzenia żydowskiego byli uznawani jako sprzymierzeńcy władzy komunistycznej – głównie z powodu swojego zachowania po wkroczeniu Armii Czerwonej w 1939 roku, a także wobec polskiej propagandy związanej z obozem narodowym. Gdy Sowiński dowiaduje się o zamordowaniu swojego ojca przez Sowietów postanawia wymierzyć sprawiedliwość na tych, których ma pod ręką, a którzy – przynajmniej według propagandy, sprzyjali komunistom.
Wiedziałem jakie są poglądy Pana Stanisława na sytuację polityczną – gościnność teatru Jandy i obecność posłanki Nowoczesnej nie jest tutaj przypadkowa. Ale dałem mu szansę. I doceniam jego wysiłek aktorski – spektakl jest wciągający, zagrany z pasją – mimo ze to monolog już starszego pana. Natomiast kwestia samej historii – to już całkiem inna sprawa. W mojej ocenie do podobnych przypadków nie dochodziło, i tekst Brejdyganta jest kolejnym zafałszowaniem stosunków polsko-żydowskich. Oczywiście – to teatr, można nawet opowiadać zmyślone historie, ale jeżeli mają one sugerować prawdziwe postawy to są nadużyciem.
Nie muszę oczywiście dodawać że Gosia ma całkiem inne zdanie (Woda i Ogień – w końcu), uważa historie za prawdopodobną i nie przeszkadza jej że człowiek, który najpierw pomaga, chwilę później krzywdzi.
Ważne jednak, abstrahując od poglądów, że są dobrzy ludzie na świecie, takim jest i bohater spektaklu i Pan Stanisław, a także pasażer, który zwrócił kierowcy 159 nasz aparat.
Casa Valentino
10-04-2018
„Bigamia polega na tym że ma się o jedną żonę za dużo. Monogamia też.” – aforyzm Oscara Wilde’a jest najzabawniejszym momentem spektaklu w Och-Teatrze.
Do pensjonatu, gdzieś w górach na odludziu, prowadzonego przez małżeństwo zjeżdżają się mężczyźni. Sami znajomi. Przebierają się w damskie ciuszki, żeby spędzić upojny weekend. W tajemnicy przed małżonkami, rodziną, kolegami z pracy. Przyjeżdżają tutaj od lat, znają się jak … „łyse konie”. Tym razem jednak będą musieli podjąć ważną decyzję.
Fabuła spektaklu oparta jest na prawdziwych wydarzeniach z połowy ubiegłego wieku, gdy takie zachowania nie miały żadnej akceptacji społecznej (pytanie, czy dzisiaj mają to temat na inne rozważania). Bohaterowie więc trwają w tajemnicy, ale w sposób nieunikniony muszą zmierzyć się z konsekwencjami swojej, w ocenie społecznej „ułomności”. I ten poważny wątek, niestety dla spektaklu, wysuwa się na plan pierwszy. A szkoda, bo potencjał komediowy był zdecydowanie większy. Gwarantowały go znakomite role aktorskie, którzy w kobiecej naturze spisali się wprost znakomicie: dynamiczny Cezary Żak, stonowany Piotr Machalica, czy wręcz uosobienie kobiecości w kreacji Rafała Mohra. Stroje, miny, zachowania – wzbudzają salwy śmiechu. Dodatkowe kilka występów tanecznych, z przemyślanym doborem utworów muzycznych. Gdyby na tym reżyser Maciej Kowalewski oparł swój spektakl publiczność nie wypuściłaby aktorów ze sceny, a pustki w dalszych rzędach zastąpiłby tłum widzów z wejściówkami. Niestety tak nie jest – a te komediowo-rozrywkowe elementy zastępują poważne tematy, konflikty w gronie panów/pań – nawet bójka. Kowalewski niestety nie ma ręki do reżyserii. Pomijając nawet chybioną voltę z komedii do dramatu, dobór scen jest chybiony, fabuła dramatyczna nie wciągająca, a wręcz nużąca. Można by przełknąć ten poważniejszy ton, gdyby był interesujący dla widza. A niestety braki reżyserskie powodują, że ogląda się ten spektakl bardziej z narastającą irytacją niżli z zainteresowaniem.
Słabo wpasowano w fabułę Marię Seweryn, która mogłaby być katalizatorem dla bohaterów stojących przez trudną decyzją. Niestety utalentowana aktorka w „swoim” teatrze wykazuje znaczący spadek formy – może to kwestia pozateatralnych obowiązków, a może reżyser nie znalazł dla niej odpowiedniego miejsce w tym spektaklu.
Jakże szkoda więc zmarnowanej pracy wielu osób z odpowiedzialna za kostiumy Dorotą Roqueplo na czele. Czy dla kwiecistej sukienki Cezarego Żaka warto przemęczyć ten toporny w formie spektakl? Może i tak, ale z dużej chmury spadł niewielki kapuśniaczek. Takie zmarnowane okazje często bolą najbardziej. Widać bowiem jak aktorzy przemyśleli swoje role, znakomicie się uzupełniają różnorodnymi charakterami, a swoje dziwactwo w pełni uzasadniają postawą na scenie. Nie muszą wygłaszać więc tyrad zaplanowanych im w scenariuszu.
Ten spektakl to może tez fobia teatru Jandy i Seweryn robienia czegoś na siłę. Znamy poglądy polityczne i zapatrywanie na wiele spraw Pani Krystyny, ale aby serwować lekcje o tolerancji i akceptacji należy dobierać tematy współczesne, zrozumiałe dla widza. Powiedzmy sobie szczerze dzisiaj nikt nie będzie napuszczać policji na facetów, którzy gdzieś tam w prywatnym zaciszu przebiorą w damskie ciuszki. No chyba, że wśród nich będzie szanowany sędzia, ale nawet nawiązania do tego tematu twórcy „Casa Valentino” nie wykorzystują.
Och-Teatr prezentuje ostatnio chimeryczną formę. Po znakomitej „Pomocy domowej” przyszło przedstawienie co najwyżej przeciętne, a z pewnością nie wykorzystane. Publiczność te niuanse wychwytuje, wystarczy spojrzeć na kolejkę po wejściówki kilka minut przed rozpoczęciem seansu. Przed „Casa Valentino” hol przy kasie świeci pustkami.
Piękny nieczuły
10-08-2017
Nareszcie coś przyzwoitego u Jandy w Polonii. Natalia Sikora muzycznie, ale nie muzycznie; w monodramie, ale w nie monodramie.
Zaczyna się od piosenki, ale potem bohaterka wzorowana na najsłynniejszą francuską piosenkarkę musi się zmierzyć z codziennością: z samotnością, z mężczyzną życia, z przygnębieniem. Partnerujący jej na scenie mąż nie odzywa się słowem.
Sikora mistrzynią monodramów nie jest, ale na szczęście spektakl kończy się muzycznie. I te kilka utworów Édith Piaf, zaśpiewanych wyczerpanej fizycznie Natalii Sikory, wynagradza godzinne słuchanie monologu i pozostawia bardzo, ale to bardzo pozytywne wrażenie.
Zdjęcie Kasi Chmury Cegiełkowskiej ze strony Teatru Polonia.
Dobry Wojak Szwejk idzie na wojnę
23-07-2017
Nigdy nie byłem zwolennikiem poczucia humoru wojaka Szwejka więc nie liczyłem na wiele. Nawet Zamachowski, w sumie idealnie pasujący do tej roli, niewiele mógł tutaj pomóc.
Przedstawienie w Teatrze-Och nie wykracza poza możliwości postaci Szwejka. Pozbawione rekwizytów i scenografii oparte jest głównie na specyficznych żartach odgrywanych raczej od niechcenia przez Zamachowskiego. Potencjał był mimo wszystko większy.
Twórcy na siłę chcieli zaistnieć upolitycznieniem, co powinno się podobać publice z teatru Krystyny Jandy. Subtelne żarty o Escobar, a przede wszystkim przerysowany wątek księdza pasują tu jednak jak pięść do nosa.
Niespodziewanie najlepszy moment spektaklu to znakomita i bardzo odważna rola żeńska. Milena Suszyńska (Narodowy) tworzy znakomity duet erotyczno-choreograficzny z Zamachowskim. Co aktorstwo - to aktorstwo. Może dla tych kilku minut warto było poświęcić 30 zł na wejściówkę?
Zdjęcie Mileny Suszyńskiej z Zamachowskim ze strony Och-Teatru autorstwa Kasi Chmury-Cegiełkowskiej.
Truciciel
24-02-2017
Spektakl w Och-Teatr to zawsze zagadka. Można się naciąć, ale też bywają rewelacyjne spektakle. Truciciel sytuuje się mniej więcej w połowie tej skali.
Do domu podstarzałego nauczyciela przychodzi tajemniczy, dobrze ubrany jegomość z walizeczką. Żona nauczyciela rzekomo pragnie pożegnać się z tym światem, a właśnie tytułowy truciciel umożliwia taką usługę. Ale to rzekomo właśnie jest kluczowe. Bo na scenie pojawi się i sekretarka nauczyciela – atrakcyjna seksualnie więc od razu wiadomo co się święci i terapeuta wyznający zasadę „świat jest piękny”.
W adaptacjach tych brytyjskich sztuk dwie rzeczy są ważne: reżyseria i aktorstwo. Obie kwestie załatwia Cezary Żak, który dobrze to poukładał, a w tytułowej roli gra rozważnie i rozsądnie. Pozostała obsada jest zmienna, czego szczerze mówiąc nie lubię. Nam się trafiła seksowna Małgosia Foremniak, która wyglądała naprawdę dobrze, ale aktorsko może odrobinę gorzej – Woda nawet wyłapała jej błąd językowy „wziąć”. Do tego świetna Dorota Segda jako żegnająca się (?) ze światem żona.
Ogólnie – dobry spektakl na poprawę humory. Chociaż wątpię żeby pozostawała na dłużej. Udało się subtelnie wyciągnąć humor z tematów delikatnych, a to też duża umiejętność. Żak w każdym razie nie zawodzi, i jako reżyser radzi sobie lepiej od samej Jandy, której „położony” spektakl opisaliśmy poniżej.
zdjęcie ze spektaklu ze strony internetowej Och-Teatru autorstwa P. Oli Grochowskiej
Lekcje stepowania
02-01-2017
Pierwszy spektakl w 2017 roku. Wybór z konieczności padł na Och-Teatr, bo tylko oni grali coś w poniedziałek 2 stycznia.
Reżyseria Krystyny Jandy zapowiadała ciekawe przedstawienie. Bo jakie my nie mieć zdanie o jej politycznej aktywności, to w reżyserii raczej nigdy nie skrewiła. Do tego czasu. „Lekcje stepowania” są zwyczajnie źle zrealizowane. Potencjał jest duży, aktorki też wiele dają z siebie, ale całość ciągnie się jak guma z majtek głównie przez brak pomysłu, rozłożenia akcentów i poprowadzenia aktorek.
W pierwszym akcie na czoło wybija się dowcipna grubaska, ale ona znowu przeszarżowała w drugim. Pod koniec najlepszą postacią jest starsza pani, która dziewczynom grała do tańca.
Sama sztuka ma ciekawy pomysł: kobiety spotykają się na lekcje tańca, ale głównie roztrząsają swoje problemy osobiste. A są one nie liche: choroby, brak akceptacji, samotność, tęsknota. Każda z uczestniczek ma swój problem. Gdyby to ładnie rozłożyć to byłoby ciekawe przedstawienie: i dramatycznie i komediowo.
Ale Janda nie dała rady, a może jej się nie chciało. Ważniejsze szczucie w internecie na PiS.
Czesław - spowiedź emigranta
14-08-2016
Sepleniący Mozil w monodramie. Odważnie, jak podkreśla sam muzyk. I niestety nie do końca udanie.
Ale chyba głównie ze względu na tematykę. Bronienie polityky emigracyjnej odchodzących już powoli na półkę historii elit, jest zadaniem skazanym na porażkę. A większość monodramu Czesława to pieprzenie, że jak on się wychował w Szwecji, to należy mieć tolerację dla nadchodzącej nawały uchodźców. Polacy już tego nie kupią, nawet pod przykrywką żartów,. Może teatralna warszawka jeszcze tak, ale niech sobie jedzie z tym spektaklem na prowincję, albo do USA ...
Kto nas odwiedzi
11-08-2016
Ta sztuka to przede wszystkim Jan Peszek. Odgrywający cztery role, biegający po scenie, potykający się o miskę, do której ścieka deszczówka z rozpadającego się dachu zamku podstarzałej arystokratki. W której to roli Jankowska-Cieślak będąca mocno w cieniu krakowskiego aktora.
Całkiem ciekawa jest historia w tym spektaklu, ale brawurowa rola Peszka trochę odsuwa go na drugi plan. To taka historia prawie kryminalna, jak się w końcu okaże. Jest w tej sztuce też taka nostalgia, starość, przyzwyczajenia, duma. Może to trochę przysłonięte komediowym tonem, ale jednak jest.
Nie rzuca całość na kolana, ale na pewno warto obejrzeć. Po wejściówki trzeba jednak przyjśc odpowiednio wcześniej.